Damiano David – FUNNY little FEARS – recenzja płyty

popkulturowcy.pl 4 godzin temu

12 września ubiegłego roku Damiano David oficjalnie ogłosił rozpoczęcie solowej kariery, publikując krótki teaser zatytułowany My name is Damiano David. W 30-sekundowym nagraniu wokalista krótko opowiedział o sobie, kończąc wypowiedź słowami: „My name is Damiano David and this is the first day of my life”.

Po ośmiu miesiącach, 16 maja 2025 roku, nadszedł czas na pierwsze podsumowanie nowego rozdziału w jego karierze – premierę debiutanckiego solowego albumu zatytułowanego FUNNY little FEARS.

Do tego solowego projektu w kontekście recenzji jest wyjątkowo trudno podejść ze względu na ogół kariery prowadzonej przez artystę. Damiano David w mojej ocenie jest postacią kontrowersyjną, ale i szalenie wyrazistą, z wręcz podręcznikowym wizerunkiem włoskiej gwiazdy rocka, charakterystycznym wąsem i co najważniejsze – mocnym, donośnym głosem z niesamowicie szerokimi możliwościami wokalnymi. Mało który współczesny artysta mógłby się z nim porównać wokalnie w kontekście agresywniejszej muzyki rockowej. Na myśl przychodzi mi jedynie Oliver Sykes z Bring Me The Horizon. Oryginalności Davidowi dodaje do tego ekstrawagancki i odważny styl sceniczny, który razem z innymi członkami Måneskin wywoływał szok i oburzenie osób mu nieprzychylnych, jednocześnie wzbudzając podziw i zachwyt wśród tysięcy lub choćby milionów fanów na całym świecie.

fot.: Damon Baker

Problem polega na tym, iż Damiano, publikując FUNNY little FEARS, pozbawił się większości cech, które wcześniej tak mocno go wyróżniały. Album jest stuprocentowo popowy, co – jeżeli śledziliśmy single promujące projekt – nie jest specjalnym zaskoczeniem. Pierwszy z nich, Silverlines, zdecydowanie podniósł oczekiwania wobec całego wydawnictwa. Wpadający w ucho refren i epicki podkład autorstwa Labrintha dawały nadzieję na coś więcej niż tylko popową formułę. Kolejne single nieco ostudziły nastroje, zlewając się gatunkowo z większością mainstreamowych popowych singli. Born With a Broken Heart i Next Summer brzmią bardzo podobnie, dużo bardziej generycznie w porównaniu do Silverlines. Mimo wszystko Next Summer zasługuje na słowo uznania za melodyjny i chwytliwy refren oraz refleksyjny tekst, z którym świetnie współgra teledysk obrazujący tęsknotę za utraconą miłością.

Ta różnica między zapowiadającym rozmach Silverlines a znacznie bardziej zachowawczymi kolejnymi utworami dobrze oddaje dualność, z jaką mierzy się FUNNY little FEARS. Damiano zdaje się balansować między potrzebą redefinicji własnego artystycznego „ja” a chęcią utrzymania szerokiego grona słuchaczy. I ta chęć pozostania w odtwarzaczu każdego, choćby najmniej wymagającego fana, niestety od czasu do czasu bierze górę nad artystycznym ryzykiem.

fot.: Kristy Sparow

Na szczęście nie cały album tonie w nijakości. Obok Silverlines na wyróżnienie zasługuje przede wszystkim Voices. Otwierający album utwór to energetyczna, chwytliwa kompozycja, która mimo wyraźnie popowego charakteru zachowuje nutę oryginalności. Nowoczesna produkcja różni się od estetyki Måneskin, ale w tle wciąż pobrzmiewają echa „starego Damiano” – jakby artysta świadomie nie chciał zupełnie odciąć się od swojej przeszłości. Na plus wypada także Sick of Myself – najwolniejszy, a zarazem najbardziej introspektywny kawałek na albumie. David odsłania w nim więcej emocji niż w większości innych utworów. Oszczędna produkcja, zbudowana głównie na pianinie i subtelnej perkusji, pozwala skupić się na wokalu i przesłaniu. Choć tekst momentami ociera się o banał, całość działa – szczególnie w kontekście odbioru albumu jako spójnego, osobistego doświadczenia. Moim zdaniem Sick of Myself delikatnie nawiązuje do wolniejszych utworów Måneskin – można tu usłyszeć inspiracje takimi kompozycjami jak If Not For You czy Vent’anni.

Wśród utworów, które zasługują na uwagę, warto wymienić także Zombie Lady – osobistą dedykację dla partnerki Damiano, Dove Cameron, która pojawia się gościnnie w ostatnim refrenie. Jej łagodny, dziewczęcy wokal wprowadza przyjemny kontrapunkt dla charakterystycznego, szorstkiego głosu Davida. To nie tylko zabieg producencki, ale także emocjonalne domknięcie utworu, który – mimo prostoty – działa dzięki autentyczności. Nie ma tu zbędnego patosu, jest za to intymność i pewna doza delikatności, jakiej nie spodziewalibyśmy się po twórcy znanym z występów w lateksie i glanach. W podobnym klimacie utrzymany jest The Bruise, duet z Suki Waterhouse. To kompozycja z pogranicza akustycznej ballady i alternatywnego popu – spokojna, minimalistyczna, może nieco zbyt zachowawcza. Oparta głównie na gitarze i wokalach, nie zaskakuje formą, ale broni się nastrojem. To utwór, który nie porywa, ale może trafić do tych, którzy szukają bardziej melancholijnych momentów.

fot.: Damon Baker

Reszta utworów nie zachwyca, żeby nie powiedzieć, iż zawodzi. Tango brzmi niemal identycznie jak Born With a Broken Heart, a fakt, iż wypadają od razu po sobie nie pomaga im w jakimkolwiek wyróżnieniu się. Zamiast budować oryginalność, zestawienie tych dwóch niemal bliźniaczych kawałków pogłębia wrażenie monotonii i braku świeżości. Angel to ballada z potencjałem, która niestety rozmywa się w przewidywalnej aranżacji. Brakuje jej nie tylko emocjonalnej głębi, ale też kompozycyjnego punktu zaczepienia – wszystko to już gdzieś słyszeliśmy. Mars wypada nieco lepiej pod względem brzmienia – czuć w nim lekką inspirację alternatywnym popem i elektroniczną atmosferą, ale mimo interesującego klimatu nie zostaje w pamięci na dłużej. To kolejny przykład utworu, który wydaje się mieć interesujący szkielet, ale zrealizowany został zbyt zachowawczo, by wybrzmieć pełną mocą.

Solitude (No One Understands Me), zamykający album, opowiada o braku zrozumienia, wewnętrznych wątpliwościach i oczekiwaniach wobec samego siebie. Utwór, mimo szczerych intencji, nie ma jednak siły przebicia. Emocjonalna warstwa liryczna ginie w zbyt bezpiecznej, niemal przewidywalnej produkcji. Słychać tu próbę stworzenia czegoś intymnego i poruszającego, ale efekt końcowy pozostawia słuchacza w niedosycie. To nie jest złe zakończenie płyty, ale trudno też nazwać je mocnym finałem, chociaż w pewnym sensie tworzy pewną liryczną spójną całość razem z My Name Is Damiano David, czyli z samym początkiem solowej kariery włoskiego wokalisty.

fot.: Sony Music Polska

FUNNY little FEARS nie jest złym albumem, ale dobrym też nie. Dryfuje gdzieś pomiędzy osobistą opowieścią a komercyjnym kompromisem, pomiędzy autentycznym wyznaniem a bezpieczną popową formułą. Słychać w nim Damiano, ale jakby przytłumionego, momentami wręcz zagubionego we własnej próbie odejścia od tego, co dotąd stanowiło jego siłę. Krążek zdecydowanie zyskuje po drugim czy trzecim odsłuchu, ale wciąż według mnie debiut Damiano brzmi za bardzo komercyjnie. FUNNY little FEARS ma trafić do jak najszerszego grona odbiorców – i to mu się raczej uda, aczkolwiek czy było warto?


Fot. główna: materiały promocyjne/ Sony Music Italy

Idź do oryginalnego materiału