Daisy Jones & the Six to fikcyjny zespół, który w serialowym świecie w latach 70. zdobył ogromną sławę, by gwałtownie rozpaść się w tajemniczych okolicznościach. Teraz jego fani wreszcie mogą poznać odpowiedź na pytanie: co się stało?
„Daisy Jones & the Six” to najnowszy miniserial Amazon Prime Video, na który czekało wielu widzów. Został on w końcu oparty na popularnej książce Taylor Jenkins Reid pod tym samym tytułem, którą teraz na ekran przeniósł duet Scott Neustadter i Michael H. Weber, którzy współpracowali już przy kilku produkcjach, m.in. filmie „500 dni miłości” z Zooey Deschanel i Josephem Gordon-Levittem czy „The Disaster Artist” Jamesa Franco. Czy z ekranizacji wyczekiwanej zwłaszcza przez fanów książki udało im się wyjść obronną ręką? Oceniamy pierwsze trzy odcinki, które są już dostępne na platformie.
Daisy Jones & the Six – o czym jest serial Amazona?
„Daisy Jones & the Six” to utrzymana w stylu dokumentu, ale fikcyjna historia zespołu muzycznego z Los Angeles, który w latach 70. podbił muzyczny świat. I tak jak szybka była ich wspinaczka na szczyt, tak szybki był także koniec – ku rozpaczy fanów i zaskoczeniu wszystkich, Daisy Jones & the Six rozpadli się u szczytu sławy. Dopiero 20 lat później członkowie zespołu wyrażają zgodę na opowiedzenie swojej historii, dzięki czemu mamy dowiedzieć się, jak to wszystko w ogóle się zaczęło, a także poznać kulisy ich nagłego rozstania.
W ten sposób poznajemy wcale nie najłatwiejsze początki zespołu. A adekwatnie prapoczątki, bo pierwsze trzy odcinki, które Amazon Prime Video wypuścił na świat, skupiają się przede wszystkim na tym, co działo się, nim drogi Daisy (Riley Keough, „Lista śmierci”, prywatnie wnuczka Elvisa Presleya) i The Six w ogóle się przecięły. Gdy Daisy słyszy „zacznij od początku”, naprawdę bierze to sobie do serca – cofamy się aż do jej dzieciństwa, gdzie poznajemy jej bogatych, ale zaniedbujących córkę rodziców. Później zaczynają się wizyty w klubach, okres buntu, trudne relacje z mężczyznami. Historia Daisy pełna jest wybojów i przez cały czas czuć w niej słodko-gorzki posmak.
Tymczasem po drugiej stronie kraju, w Pittsburghu, młody Graham Dunne (Will Harrison, „Madam Secretary”) prosi swojego starszego brata, Billy’ego (Sam Claflin, „Peaky Blinders”) – rozpoznawalnego już w lokalnej społeczności muzyka – by ten udzielił kilka wskazówek jego początkującemu zespołowi. Ostatecznie Billy gwałtownie dołącza do zespołu, który przyjmuje nazwę The Dunne Brothers i za radą znającego na wylot branżę muzyczną Roda Reyesa (Timothy Olyphant, „Justified”) przenosi się do Los Angeles. Tam do zespołu dołącza grająca na klawiszach Karen (Suki Waterhouse, „Ty jesteś następna”), co skutkuje zmianą nazwy na The Six, a przypadkowe spotkanie z menadżerem Teddym Price’em (Tom Wright, „Ray Donovan”) prowadzi do podpisania wymarzonego kontraktu na album i trasę koncertową. A później wszystko trafia szlag.
Daisy Jones & the Six długo każe czekać na emocje
Póki co widzowie mogli zobaczyć trzy z dziesięciu zaplanowanych odcinków i tak naprawdę można je potraktować jako prolog. Sam tytuł „Daisy Jones & the Six” średnio do nich pasuje, bo tak naprawdę oglądamy dwie osobne fabularne ścieżki, które łączą się w jedną dopiero pod koniec trzeciego odcinka. I dobrze, bo trzeba przyznać, iż ten prolog był zwyczajnie przydługi – w szybkim montażu na początku pierwszego odcinka twórcy obiecali widzom prawdziwy rollercoaster emocji, a później mocno wcisnęli hamulec. Zatem na rollercoaster wciąż czekamy, co sprawia, iż wcale nie jest łatwo ocenić to, co do tej pory nam zaprezentowano.
Nie mogę pozbyć się wrażenia, iż te trzy odcinki to nie najlepsze początki czegoś, co ostatecznie naprawdę ma szansę przerodzić się w dobry serial. Skąd taka nadzieja? Właśnie ze spotkania Daisy z zespołem, zwłaszcza z Billym, do którego doszło w trzecim odcinku. W powietrzu od razu zaczęło iskrzyć, w ekipie wyraźnie czuć chemię, co tym bardziej sprawia, iż wszystko, co widzieliśmy wcześniej jeszcze bardziej traci swoją i tak niewielką już wartość. Bo gdy ścieżki bohaterów wreszcie się łączą, zdajemy sobie w pełni sprawę, jak bardzo bez życia i wyrazu było wszystko to, co zobaczyliśmy wcześniej.
Cała ta geneza zespołu – historia braci Dunne i ich zespołu czy Daisy poznającej blaski i cienie świata muzyki – została ugrzeczniona do granic możliwości, przez co serial pozbawiono jakiegokolwiek pazura. Pierwsze odcinki sygnalizują dwie kwestie, które będą prawdopodobnie miały niebagatelny wpływ na kolejny odcinki i przyszłość zespołu – skomplikowane relacje Daisy z mężczyznami oraz walkę Billy’ego z nałogami. I to akurat kwestie, które można było zarysować znacznie lepiej, ale giną one gdzieś pomiędzy kolejnymi niekoniecznie potrzebnymi scenami. Temu, iż Daisy została w młodości wykorzystana seksualnie, poświęcono jakieś 10 sekund, cała historia Billy’ego i jego upadku trwa jakieś pół odcinka. Odpowiednie rozłożenie akcentów to coś, z czym twórcy serialu mają wyraźny problem.
Daisy Jones & the Six – czy warto oglądać serial Amazona?
A przecież historia fikcyjnego zespołu, któremu udało się podbić świat, ma w sobie ogromny potencjał. Zwłaszcza gdy dzieje się w szalonych latach 70., gdy młodzi na całego buntowali się już przeciwko światu ich rodziców. Przy okazji był to też jeden z najlepszych okresów w historii amerykańskiej muzyki, jednak zbyt rzadko możemy odczuć to na ekranie. Na całe szczęście oryginalne utwory, od których aż roi się w serialu, trzymają co najmniej przyzwoity poziom. Docenić należy fakt, iż na potrzeby serialu wypuszczono całą płytę Daisy Jones & the Six. Są to piosenki niezłe, momentami dobre, ale sporo wysiłku będzie wymagała od widzów wiara, iż po takim albumie świat padł przed zespołem na kolana. Fleetwod Mac to to jednak nie jest.
Nie do końca wykorzystany w pierwszych odcinkach pozostaje także sam format dokumentu – zwykle wykorzystywanego do tego, by bohaterowie mogli jednym, dwoma zdaniami podsumować jakąś sytuację. Brakuje tutaj jakichś większych emocji czy też dwóch różnych spojrzeń na tę samą sytuację. Na ten moment serial absolutnie nic by nie stracił, gdyby wyciąć z niego wszystkie momenty z gadającymi głowami. Zwłaszcza, iż przed kamerami zasiadają wszyscy członkowie Daisy Jones & the Six plus jeszcze kilka innych osób – np. fikcyjni dziennikarze muzyczni – ale istotne są tutaj tak naprawdę wyłącznie dwie perspektywy – Daisy i Billy’ego. Co nieszczególnie mi przeszkadza, bo zarówno Riley Keough jak i Sam Claflin są świetni w swoich rolach, czego o reszcie niekoniecznie można już powiedzieć. Wydaje się, iż zwłaszcza Keough, pochodząca z rodziny mającej muzyczne korzenie jak mało która, może w „Daisy Jones & the Six” zaświecić pełnym blaskiem.
Wierzę, iż w kolejnych odcinkach serial w pełni uwolni swój potencjał – i na całe szczęście nie jest to wiara pozbawiona podstaw. Mam nadzieję, iż usłyszymy jeszcze sporo dobrej muzyki i zobaczymy więcej romansów i konfliktów, które prawdopodobnie już niedługo pojawią się w zespole. I trochę więcej rockandrollowego życia, bo póki co zespołem nudniejszym od Daisy Jones & the Six jest jedynie Queen z „Bohemian Rhapsody”. Oby dalej było już tylko lepiej, bo skoro już wiemy, jak to wszystko się zaczęło, dobrze byłoby dotrwać do momentu, w którym dowiemy się, dlaczego się skończyło.