Dziś w pracy wydarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Jak zwykle wszedłem na drugie piętro, ciesząc się, iż nikogo nie spotkam. Nie miałem ochoty na współczujące spojrzenia ani pytania. gwałtownie schowałem się w swoim gabinecie.
– Witold, nareszcie! – ucieszyła się Grażyna, z którą dzieliłam biuro. – U nas tu rewolucje! Stanisława Jerzego na emeryturę wysłali, a nowy dyrektor młody, ale twardą ręką rządzi. Wszystkich emerytów pozbywa się po kolei. Boję się, iż i na mnie przyjdzie kolej. A jak tam Jacek? Mam nadzieję, iż lepiej?
Usiadłem przy biurku, rozglądając się po pokoju. Czułem, iż Grażyna patrzy na mnie, czekając.
– Daj spokój, Grażyna. Jak wszystkich zwolni, to kto będzie pracował? Pewnie mnie pierwsza wywali, ciągle na L4 przez Jacka. Potrzebuje przeszczepu szpiku, a ja nie mam pieniędzy. Fundacje prosiłam, ale tam kolejki. A lekarze mówią, iż trzeba szybko. I jeszcze dawca potrzebny. Ja nie pasuję, a mama już w takim wieku…
– Boże, za co takiemu biednemu dziecku taka próba? – szczerze współczuła Grażyna. – A ojca Jacka nie próbowałeś znaleźć?
– Znajdę, i co? Nie wierzę, iż by się zgodził. To nie taka prosta operacja. A i tak by nie uwierzył, iż Jacek…
W tej chwili drzwi się otworzyły i weszła Alina z kadr. Obie odwróciły głowy, a na ich twarzach pojawił się niepokój.
– Mówili, iż wróciłeś do pracy. Witold, rozumiem, iż ci ciężko, ale rozkaz… – zawahała się.
– Mów – powiedziałem, a w myślach pomyślałem: *No i się zaczęło.*
Alina spuściła wzrok, patrząc na Grażynę, jakby szukała u niej wsparcia.
– Co, nowy dyrektor mnie też chce wyrzucić? Nie ma mowy. – Zerwałem się tak gwałtownie, iż omal nie przewróciłem Aliny, która nie zdążyła się odsunąć, i ruszyłem do drzwi.
Alina coś krzyknęła za mną, ale stuk moich butów już cichł na korytarzu. Witasz się z kolegami, ale nie widzę nikogo. *Nie ma mowy. Nie ma prawa…* – wściekałem się w duchu.
Wszedłem do sekretariatu i zatrzymałem się, widząc za biurkiem młodą dziewczynę, jakby żywcem wyjętą z okładki kolorowego magazynu. Świeża, uśmiechnięta, z kokieteryjnie rozpiętą koszulą.
– Gdzie Irena? – spytałem.
Dziewczyna otworzyła usta, ukazując rząd białych zębów. Ale nie czekałem na odpowiedź, podszedłem do drzwi i złapałem za klamkę.
– Dokąd? Tam narada! – sekretarka z zadziwiającą zwinnością znalazła się przy mnie, ale ja już otworzyłem drzwi.
Stanąłem w progu gabinetu dyrektora, jak wryty. Sekretarka gwałtownie wsunęła się przede mnie.
– To nie moja wina, panie dyrektorze! On wtargnął… – zaczęła gwałtownie mówić cienkim głosem.
– Dobrze, Ewuniu, możesz iść – przerwał jej dyrektor. I Ewa momentalnie zniknęła za drzwiami. – Słucham pana. – Dyrektor spojrzał na mnie badawczo.
Poznałem go, choć minęło ponad dwanaście lat od naszej ostatniej rozmowy. Ale od razu zrozumiałem, iż on mnie nie pamięta. Najpierw poczułem urazę, zakłopotanie. A potem pomyślałem, iż może i lepiej.
– Niech pan wejdzie, niech pan siada. Słucham. – Dyrektor wskazał ręką na krzesła przy stole.
Podszedłem do biurka, ale nie usiadłem.
– Jestem Witold Marek Kowalski z marketingu. – Przedstawiłem się pełnym imieniem i nazwiskiem, licząc, iż mnie rozpozna. – Z jakiego powodu chce mnie pan zwolnić? Mój syn jest chory, często muszę brać zwolnienia. Stanisław Jerzy rozumiał, pomagał finansowo. Pracowałem też zdalnie…
Młody dyrektor bezceremonialnie mi się przyglądał, opierając się wygodnie w skórzanym fotelu. Zbiło mnie to z tropu, przerwałem. *U Stanisława fotel był zwykły* – pomyślałem, wściekły na siebie.
– Mówili mi, iż pańska córka jest chora. Współczuję, ale pana ciągle nie ma w pracy. Ktoś musi za pana robić. Czy to sprawiedliwe? – powiedział dyrektor tonem nauczyciela, który poucza niesfornego ucznia.
– Syn – poprawiłem go.
– Co takiego?
– Mam syna, nie córkę – powtórzyłem. – Jest bardzo chory. jeżeli mnie pan zwolni, nie będziemy mieli z czego żyć. – Choć starałem się zachować spokój, głos mi zadrżał, ledwie powstrzymując łzy.
– Ma pan dzieci? Matkę? Gdyby zachorowali, pan by spokojnie chodził do pracy czy starał się im pomóc? – Spojrzałem dyrektorowi prosto w oczy.
– A co panu dolega? – bez zainteresowania spytał.
– Białaczka. Wie pan, co to jest? – rzuciłem wyzywająco, znów czując drżenie głosu.
– Powiedz mi, czy my się znamy? Twarz mi się wydaje znajoma. – Patrzył, czekając na odpowiedź.
Nie byłem gotowy na to pytanie. gwałtownie ważyłem w myślach: mówić czy nie? Ale milczenie przeciągało się niebezpiecznie. Dyrektor mógł po prostu wyrzucić mnie z gabinetu.
– My… studiowaliśmy razem, równoległe grupy. Pamięta pan, Sylwester? Przyszedłem do kolegi w akademiku… Grał pan na gitarze, a potem… – Zaczerwieniłem się i spuściłem wzrok.
– Witold?
*W końcu. Chyba mnie pamięta. A co było potem?* – pomyślałem z goryczą.
– Nie poznałem cię, wybacz. – Dyrektor przeszedł na „ty”. – Jak mogę ci pomóc?
– Nie zwalniaj mnie. Synowi potrzebny jest przeszczep szpiku. Nie wiem już, co robić. – Zakryłem twarz dłońmi, próbując ukryć łzy, których nie chciałem pokazywać.
– Żony, jak rozumiem, nie ma – stwierdził dyrektor.
Odsunąłem dłonie i wyprostowałem się. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Wtedy dyrektor wstał, przeszedł za biurko i podszedł do mnie.
– Powiedz, to mój syn?
– Nie – odpowiedziałem szybko.
Ostatniego mi było trzeba, żeby pomyślał, iż próbuję go wzruszyć i wcisnąć mu dziecko, o którym nie miał pojęcia przez tyle lat.
– A gdzie jego ojciec?
– Co za różnica? Mogę iść? – Już zapanowałem nad sobą i wstałem. Znaleźliśmy się twarzą w twarzPaweł wziął głęboki oddech, a potem powoli wyciągnął z kieszeni zdjęcie małego Jacka i powiedział: „Nie potrzebuję żadnych testów, to mój syn, i od dzisiaj będę przy nim – zawsze”.