Ozzy tego wieczoru nie był już Księciem Ciemności, jak go przez lata określano, ale królem. Siedział na czarnym tronie, bo nie mógł już stać za mikrofonem, ale udźwignął wokalnie ciężar tego pożegnania z publicznością i przyjaciółmi. To nie był i nie mógł być ten sam głos, który niegdyś stał się synonimem hardrockowej potęgi. Ale to bez znaczenia. Ostatni w dziejach koncert Black Sabbath, grany dla 40 tys. osób na miejscu i ponad 5 mln w streamingu, oglądało się ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem. Artysta zmarł 17 dni później, a metal stał się jeszcze czarniejszy niż zazwyczaj, tyle iż czernią żałoby.
Pożegnanie Black Sabbath, spuentowane śmiercią Ozzy’ego, to symboliczny koniec epoki. Zespół dawno już wzniósł sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu, bo odlany z metalu. Nie ma zespołu grającego ciężką muzykę w jej niezliczonych odmianach, dla którego nie byliby punktem odniesienia. „Moim zdaniem Sabbath są z tej samej ligi, co Beatlesi czy Mozart” – mówił Rob Halford, lider zespołu Judas Priest.
Black Sabbath dokonali rzeczy niezwykłej: niemal z dnia na dzień zmienili historię muzyki rozrywkowej. Z tego, co już było – bluesa, jazzu, rock and rolla i hard rocka – stworzyli nowy gatunek, i to taki, który po ponad półwieczu wciąż ewoluuje i zyskuje nowych fanów.