CZARNA PANTERA: WAKANDA W MOIM SERCU – RECENZJA FILMU [DVD/BLU-RAY]

popkulturowcy.pl 1 rok temu

Z okazji niedawnej premiery drugiej części Czarnej Pantery na DVD i Blu-Ray, przypominamy naszą recenzję filmu MCU.


Wyczekiwany sequel filmu Czarna Pantera wreszcie trafił do kin po wielu miesiącach (jeśli nie latach) komplikacji, opóźnień i przesunięć. Upamiętniająca zmarłego Chadwicka Bosemana produkcja była nadzieją wielu fanów na polepszenie jakości bardzo średniej 4. fazy MCU. Czy jednak film, mający być tejże fazy wisienką na torcie faktycznie wypadł dobrze?

Najnowszy film w Kinowym Uniwersum Marvela zamyka nam dość nieudaną fazę, rozpoczętą po Avengers: Endgame. Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu jest jednocześnie kolejną produkcją MCU, która pokazuje nam bardzo popularny w tej chwili w uniwersum motyw przekazywania pałeczki następnej osobie. Jak wiemy ze zwiastunów i innych oficjalnych zapowiedzi, fabuła w głównej mierze skupia się na pożegnaniu bardzo ważnej postaci, którą była tytułowa Czarna Pantera. Zamysł filmu wynikał niejako z tragicznej śmierci aktora, który do tej pory się w tą postać wcielał. Mimo odejścia Chadwicka Bosemana studio nie zdecydowało się na recast. Zamiast tego wykorzystało niejako sytuację i w oparciu o pożegnanie dotychczasowej Pantery stworzyło całą fabułę.

Z nie do końca ujawnionej przyczyny król T’Challa zachorował i niestety nic nie było mu w stanie pomóc. Znaczy, nic poza magicznymi kwiatami, które dawały mu nadprzyrodzone moce. Ale rośliny te, dla tych którzy nie pamiętają, zostały zniszczone przez Kilmongera w pierwszej części. Siostra króla Shuri mimo licznych prób nie była mu w stanie pomóc i król zmarł. Później następuje przeskok w czasie. Rok później Wakanda, pod przywództwem matki T’Challi, próbuje uchronić państwo przed zakusami innych mocarstw, wciąż zainteresowanych dobraniem się do złóż vibranium.

Chwilę później pojawia się jednak nowe zagrożenie. Nieznana do tej pory rasa, która ukryta była przed światem wyłania się z dna oceanu. Jego przywódca – Namor – dość agresywnie wkracza na scenę, grożąc nie tylko Wakandzie, ale i reszcie świata.

Przechodząc do oceniarki, powiem bez ogródek, iż miałem od początku mocno mieszane uczucia dotyczące filmu. Posiada kilka bardzo dobrych elementów, jednak inne potrafią przyćmić ogólny odbiór. Po obejrzeniu filmu uznałem, iż nie do końca leży mi kierunek, w którym poszło studio. Cała fabuła jest wiarygodna i solidnie zbudowana, a co najważniejsze w interesujący sposób rozbudowuje cały świat Marvela. Dodatkowo ewolucja, którą poczynili twórcy jest ważna dla uniwersum. Mimo tego jednak, nie mogę się pozbyć wrażenia, iż obsadzenie w roli T’Challi innego aktora i odpuszczenie sobie wątku śmierci króla byłoby lepszym wyjściem. Po prostu gdyby pozwolili na to, by rzeczy szły swoim określonym, standardowym trybem, miałoby to więcej ikry. Co prawda wtedy pokazanie skali konfliktu z głównym antagonistą byłoby trudniejsze i pewnie miałoby inny wydźwięk. Jednak brak T’Challi jest bardzo odczuwalny. I to nie w tym nostalgiczno-żałobnym sensie.

To, co jednak w filmie nie pasuje mi najbardziej to wspomniany wcześniej wróg. Pogodziłem się już dawno z faktem, iż filmowe wersje postaci często różnią się znacznie od tych oryginalnych, komiksowych. choćby gdy różnice są olbrzymie, a nie subtelne. Niejednokrotnie za to wersja kinowa była dużo lepsza od oryginału. W przypadku jednak głównego „złola” w filmie Wakanda Forever nie chodzi o same olbrzymie różnice. Chodzi o charakteryzację, casting, grę aktorską, scenariusz. Czyli ogólnie całkiem sporo. Namor zamiast być twardym zawadiaką i rozsądnym przywódcą wielkiego podwodnego miasta, jest cringowym chojrakiem, którego niektóre zachowania przypominają działania przemądrzałego gówniarza.

Fakt, jest to groźna postać, sceny akcji z jego udziałem robią wrażenie i sprawiają, iż czuje się przed nim respekt. Gdyby jednak odjąć momenty, w których prawie gołymi rękami rozkłada armię Wakandy, w tym ich myśliwce, to nie zostałoby nic ciekawego. Pominąwszy dziwny Majo-podobny styl, który jeszcze byłby do przełknięcia, to charakteryzacja oraz forma aktora (czy raczej jej brak) dają mi do zrozumienia, iż ktoś tu chyba pomylił produkcję. Dialogi z udziałem tej postaci są drętwe, nieprzekonujące i kiczowate. Nie wspominając już o tragicznie nakręconej genezie jego narodu. Coś przy kreowaniu tego bohatera i pisaniu jego wypowiedzi ewidentnie poszło nie tak. I sam aktor – począwszy, iż według mnie jest kompletnie niedobrany – nie wnosi do postaci zbyt wiele, poza paroma groźnymi, naburmuszonymi minami.

Natomiast w historii po raz kolejny pojawiły się postacie, które sprawiły, iż produkcja była jak najbardziej znośna, i które dawały sporą dawkę emocji. Mowa o Dora Milaje, czyli przybocznej straży monarchy oraz jednocześnie świetnie wyszkolonej grupie specjalnej. Sceny akcji z ich udziałem to czyste złoto, creme de la creme. Od pierwszej akcji w ONZ, przez wprost rewelacyjną walkę na moście aż po finałowe starcie.

Członkinie Dora Milaje ze sceny na scenę pokazują jakie z nich kozaczyska. Nie wiem, czy jest w MCU druga grupa takich twardzieli. Świetne sekwencje walk strażniczek, bardzo dobre choreografie oraz montaż dźwięku wyróżniają się spośród pozostałych momentów w produkcji. Podczas tych starć naprawdę czuć emocje i napięcie. Nie wspominając już o tym, iż poza scenami akcji bohaterki wypadają genialnie – pokazując swoją twardość, nieustępliwość i oddanie zasługują na pełen szacunek.

Poza twardym jak skała oddziałem specjalnym Wakandy na uwagę zasługuje również grana przez Angelę Basset królowa Ramonda, również przez tą samą cechę. Akurat stworzenie silnych kobiecych postaci, które wzbudzają szacunek widza to coś, co Marvelowi w tym, ale i w kilku poprzednich filmach wyszło dobrze. Tutaj natomiast jest to najlepiej wyeksponowane. Z męskiej części obsady nie sposób zapomnieć o Winstonie Duke’u, który wciela się ponownie w M’Baku, przywódcę Jabarili. Postać, której twórcy w tej części znacznie spuścili z tonu, ma nawrzucane w scenariuszy sporo elementów humorystycznych, które o dziwo, dobrze do niego pasują. Nie są też przegięte, nie czuć, iż robili coś na siłę. Poza tym iż to wciąż twardziel, który wywołuje sporo uśmiechu podczas seansu, bohatera da się polubić za rozwagę, którą zyskał od czasu pierwszej Czarnej Pantery.

Bardzo mdła jest, i często niestety irytująca jest niestety główna bohaterka produkcji. Shuri, jako postać poboczna w poprzedniej części, a także w filmach pośredniczących, była bardzo sympatyczną postacią, imponowała z racji swojej inteligencji. W filmie Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu musiała jednak poza byciem sympatyczną i inteligentną stać się postacią twardą i przywódczą, a także przez większą część historii dźwigającą na sercu żałobę po stracie brata. To chyba było dla aktorki za dużo naraz. Nie grała na szczęście w sposób drewniany, po prostu mimo swoich starań nie była zbyt przekonująca. A co gorsza, do nowej roli, którą jej powierzono ani trochę nie pasuje. Niestety, mam wrażenie, iż z losem który jej napisano twórcy zabrnęli trochę w ślepy zaułek.

Efektów nie ma zbytnio co komentować, bo akurat jest to kwestia, która akurat w filmach Marvela zwykle trzyma poziom. Wspomniane świetne sceny walk Dora Milaje, bardzo udana sekwencja ataku Namora na Wakandę, czy jak dla mnie rewelacyjna wprost wycieczka po podwodnym świecie Talokanu. Ta ostatnia akurat będzie sceną, którą zapamiętam na długo. Poza bardzo dobrymi wizualnymi efektami na odbiór wpływa także miła dla ucha ścieżka dźwiękowa, którą także zaliczyłbym do plusów produkcji. Efektem, który jednak został totalnie skopany jest design nowej zbroi Iron Mana, która wygląda jak wyciągnięta na siłę z tandetnego anime. Przypomina tego Spider Robota z animacji Into the Spiderverse. Tony Stark się w grobie przewraca…

Sumując wszystkie za i przeciw, muszę przyznać, iż mimo mieszanych odczuć, Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu podnosi jednak średnią ostatnich produkcji Marvela. Od czasu No Way Home nie było produkcji, której po chwilowym rozważeniu mógłbym z czystym sumieniem przypiąć łatkę „Udanej”. Można powiedzieć, iż sequel Czarnej Pantery się wybronił. Mimo średniego antagonisty, średniej protagonistki i paru głupotek, chociażby w finałowej walce. Mimo wszystko nie jest to produkcja, którą z czystym sumieniem bym polecił, choćby fanom MCU. Ale jednak znajomość uniwersum wymaga sprawdzenia tytułu.

Poważniejszy wydźwięk i mniejsza, a co za tym idzie rozsądna liczba gagów i śmieszków wypadają na ogromny plus. I choć film głównie stanowi hołd dla Bosemana, to jednocześnie wywraca znane do tej pory status quo do góry nogami. Nie wiem jeszcze, czy w stuprocentowo pozytywny sposób. Ale i tak ciekaw jestem, co od tej pory będzie się działo w tym mitycznym marvelowskim mocarstwie.

Idź do oryginalnego materiału