Cobra Kai – recenzja 5 odcinków 6. sezonu. Początek końca

popkulturowcy.pl 2 miesięcy temu

Na Netflixie pojawił się ostatni sezon serialu Cobra Kai, który umożliwił widzom ponowne spotkanie z postaciami znanymi z seri filmowej Karate Kid. Przez 5 sezonów mogliśmy śledzić kolejne potyczki między Johnnym Lawrencem, jego dojo i podopiecznymi a Danielem Larusso, jego uczniami i wizją Miyagiego. Czy pierwsze 5 odcinków finału broni się tak dobrze, jak dojo głównych protagonistów?

Po wielu dramatycznych powrotach, wymyślnych sekwencjach walki, nietuzinkowych praktykach senseiów, zaskakujących zwrotach akcji, błędach i wygłupach bohaterów oraz płynących z nich lekcjach, w końcu dotarliśmy do tego momentu. Johnny Lawrence i Daniel Larusso połączyli siły i pokonali Cobra Kai i Silvera. Teraz mogą skupić się na szkoleniu swoich uczniów i przygotowaniach do turnieju Sekai Taikai. Oczywiście, nie będzie to proste. Szczególnie kiedy przyjdzie do wyboru sposobu nauczania, czy nazwy połączonych dojo. Czy ten nowy sojusz pomiędzy dwoma dawnymi rywalami przetrwa bez wspólnego wroga? Nie dowiemy się tego tak od razu, gdyż Netflix postanowił po raz pierwszy rozdzielić ten serial na 3 części.

To, iż jesteśmy na końcu drogi, da się odczuć bardzo mocno w niemal każdej minucie. Niesnaski między bohaterami toczące się od kilku sezonów zostały zażegnane lub zmierzają do rozwiązania. Choć czeka nas jeszcze trochę walk i konfliktów, powoli wkrada się nastrój sielankowości. Z pewnością ważnym powodem jest to, iż Johnny buduje nową rodzinę z mamą Miguela. Jego pierworodny syn wybaczył ojcu i zbratał się z przyszłym przyszywanym bratem – związki się układają, a przyjaźnie rozkwitają. Nie zabrakło również typowego dla wielosezonowych seriali podniesienia poprzeczki. Nasi młodzi bohaterowie mają przed sobą koniec liceum, wybór uczelni i światowy, prestiżowy turniej. Sekai Taikai jest idealną okazją na zapisanie się w historii turniejów karate. Dla Daniela jest to też okazja, by uhonorować Miyagiego przez rozpowszechnienie jego nauk. Dla Johnny’ego jest to zwieńczenie długiej drogi do udowodnienia sobie, iż jest dobrym senseiem.

Fot. materiały promocyjne Netflix

Motywy dziedzictwa, dumy i tego, co czyni wojownika dobrym, stają się tu jeszcze bardziej istotne niż wcześniej. W serialu nie zabrakło też typowych bzdurnych knowań i zachowań Johnny’ego, bez których ten serial nie byłby ani tak głupiutki, ani urokliwy. Sceny walki są zajmujące, ale i zabawne. Cobra Kai nigdy nie przegapi dobrego momentu do pokazania kilku nowych ruchów karate. Bić się można, a choćby należy, wszędzie i zawsze, gdy pojawia się jakiś problem. Tym razem jednak nasi ulubieni bohaterowie nie rzucają się na siebie z pięściami. Zamiast tego stają ramię w ramię, by skopać tyłki tym, którzy na to zasługują. Czy tak będzie dalej, czy te sojusze rozsypią się jak domki z kart pod presją wielkiego turnieju i końca liceum? O tym, niestety, przekonamy się dopiero w listopadzie lub choćby w 2025 roku.

Biorąc pod uwagę poprzednie sezony, stwierdzam, iż serial trzyma swój poziom. Nigdy nie próbował udawać niczego górnolotnego, a z oryginałów filmowych czerpał od początku inspiracje zarówno z dobrych, jak i złych rozwiązań. Odbijało się to często na głębi bohaterów – albo jej braku, a także zubażało ich motywacje. Niektóre elementy wydają się trochę nieprzemyślane, inne pociągnięte do zbytniego ekstremum, a wszystko po to, by rozmieścić naszych bohaterów jak pionki na planszy, by potem stoczyły między sobą battle royale. Ale wiecie co? O dziwo, ta jarmarczna rozrywka dalej bawi, wzrusza i ciekawi.

Duża część zwrotów akcji jest łatwa do przewidzenia, ale ogląda się przyjemnie, przez co bardzo łatwo jest te przewinienia wybaczyć. Jest jednak cienka linia między rozrywkowym nonsensem a niedorzecznością. Wystarczy jeden nierozważny krok, by poziom absurdu przekroczył akceptowalny poziom. Mam jednak nadzieję, iż Cobra Kai utrzyma ten balans, a we właściwym momencie pokaże widzowi coś wartościowego, tak jak zrobił to niegdyś Karate Kid.

Po 5 sezonach Netflix zaserwował nam bardzo wyważony początek końca. Nacisk został mocno położony na zakończenie starych konfliktów i nowe początki, ale też na kolejne próby rozliczenia się z przeszłością i to, jak wpływa ona na decyzje bohaterów dzisiaj. Cień Miyagiego wciąż góruje nad głową Daniela, a Johnny’ego wciąż próbuje złapać w swe sidła wspomnienie Kreese’a i Cobry Kai. To, jak i wiele innych mniejszych wątków, buduje we mnie bardzo duże oczekiwania co do dalszej części tego sezonu.

Fot. materiały promocyjne Netflix

Wszyscy chyba czekaliśmy z nadzieją na moment pojednania między dwoma dawnymi rywalami. Teraz, kiedy w końcu do niego doszło, oglądanie ich interakcji jest dalej niezmiennie fascynujące i satysfakcjonujące. Ciekawie ogląda się starania tych dwóch panów, by zachować status quo, a jednocześnie postawić na swoim. Johnny przeszedł bardzo długą drogę, co zresztą mocno widać, jednak wciąż pozostaje tym samym bad boyem, którego kochamy. Daniel zaś uczy się dzielić nie tylko wizją Miyagiego, ale i swoim dojo oraz przywództwem. Wytrenowanie championów może się okazać nieco trudniejsze niż wcześniej, a wszystko przez chwiejny rozejm i wciąż raczkującą przyjaźń. Jestem bardzo ciekawa, jakie przeszkody pojawią się jeszcze na drodze bohaterów zarówno tych młodszych, jak i tych starszych, i z jaką myślą pozostawi nas ten serial w finale.

Przykre jest to, jak długo musimy czekać na resztę sezonu. O ile rozumiem, iż strajki w Hollywood przyczyniły się do różnych opóźnień, o tyle nie uważam, by takie rozdzielanie sezonu na części było dobre. Widz czekał latami na tę kontynuację, zapomniał prawie, czemu mu zależało, a teraz ma przed sobą kolejne miesiące wyczekiwania. Jest to, już na wstępie, zniechęcające i przygłusza euforia z długo oczekiwanego finału. Z pewnością może też przyczynić się do tego, iż część osób zwyczajnie nie obejrzy tych pierwszych odcinków aż do momentu, gdy pojawią się wszystkie. Ja bardzo polecam tak właśnie zrobić.


Źródło grafiki głównej: materiały promocyjne Netflix

Idź do oryginalnego materiału