Kino go kocha, bo sprawdza się on zarówno w ambitnych, małych obrazach, jak i superprodukcjach, w obu pozwalając sobie często na grę na granicy szarży – nieprzypadkowo choćby najbardziej nieudane filmy z jego udziałem są fascynującymi przykładami jego aktorstwa. Mało który aktor pozwoliłby sobie na tak ekspresyjne role, jak Dafoe w Speed 2, gdzie wariactwem wypisanym na twarzy próbował ratować najwolniejszy film akcji świata, albo jako Bobby Peru w Dzikości serca, w której jest właścicielem najgorszego uzębienia w kinie (również kończy w sposób jedyny w swoim rodzaju), czy też jako genialny agent FBI, gej, w jednej ze scen, w czasie tropienia tytułowych świętych z Bostonu, przebrany za kobietę. choćby w jego nominowanych do Oscara kreacjach jest niesamowita różnorodność – teraz jest tragicznym van Goghiem, ale jeszcze nie tak dawno był pilnującym dzieci dozorcą hotelu w The Florida Project, a ponad 30 lat temu sierżantem Eliasem, którego brutalna śmierć została uwieczniona choćby na plakacie Plutonu. Ale chyba najbardziej niezwykłą rolę, za którą otarł się o statuetkę Akademii, zagrał w filmie Cień wampira, wcielając się w prawdziwego krwiopijcę.
Wyreżyserowany przez E. Eliasa Merhige’a film trudno nazwać horrorem, choć w jego centrum znajduje się nie tylko tytułowy potwór, ale i kulisy produkcji jednego z najsłynniejszych horrorów w historii kina – Nosferatu, symfonii grozy z 1922 roku. Arcydzieła niemieckiego ekspresjonizmu, prekursora kina wampirycznego, a przy okazji jednej z pierwszych ekranizacji Drakuli Brama Stokera, choć w chwili realizacji, po odmowie praw do książki przez wdowę po pisarzu, starano się ukryć wszelkie podobieństwa do głośnej powieści. Zatem film o kręceniu filmu, ale Cień wampira mniej jest zainteresowany prawdą o tym, co się działo na faktycznym planie, bardziej skupiając się na znanej plotce, iż grający Nosferatu Max Schreck w rzeczywistości był wampirem. U Merhige’a tylko reżyser, wielki Friedrich Wilhelm Murnau, zna sekret swojego „aktora”, przedstawiając go ekipie jako zwolennika metody Stanisławskiego, który na czas zdjęć stał się graną przez siebie postacią i do którego zwracać należy się jego filmowym imieniem, per hrabio Orlok. Oczywiście wygląd i zachowanie Schrecka budzą niepokój oraz strach wśród całego personelu, co Murnau skrzętnie wykorzystuje – im bardziej nieprzyjemna jest atmosfera na planie, tym lepiej dla kręconego horroru, który na tym napięciu tylko korzysta. Tymczasem wampir zastanawia się, kto jest już dla filmu niepotrzebny, aby móc się pożywić.
Ten mały film czyni z tworzenia kina akt potworności, przyrównując go właśnie do wampiryzmu. Czyż nie jest bowiem tak, iż Murnau staje się równie bezlitosnym krwiopijcą, co „Schreck”, gotowym poświęcić swych ludzi po to tylko, aby nakręcić jak najlepszy film? Ta analogia jest czytelna już od początku, kiedy słyszymy z ust Grety Schröder (Catherine McCormack), grającej główną rolę kobiecą, iż podczas gdy publiczność teatralna daje jej życie, kamera filmowa je odbiera. Tym samym to reżyser jest tym, który trzyma narzędzie zbrodni. W Murnaua wciela się John Malkovich, czyniąc ze swojej postaci autorytarnego szaleńca, którego geniusz jest wyrażany za każdym razem, gdy ktoś tytułuje go „herr doktor”. Reżyser Nosferatu jest ukazany na przemian jako znakomity fachowiec, rozkapryszony artysta (Wieśniaczka weszła mi w kadr!) oraz socjopata, traktujący choćby wampira jako nierównego sobie, tworzywo. Ich układ, choć pozwalający upiorowi na sporadyczne zagryzanie ekipy, to właśnie Murnaua umieszcza jako pana sytuacji, tylko w jednej scenie każąc mu ukorzyć się przed siłą nieśmiertelnego.
Co na to wszystko wampir? Często jest rozbawiony tym, iż bierze się go za aktora. Nie udaje człowieka, bo nie musi, ale chętnie korzysta z uroków bycia gwiazdą, jak choćby wtedy, gdy prosi o makijaż. Początkowo przeraża ekipę, choć po pewnym czasie przyzwyczajają się oni do jego pełnej poświęcenia transformacji. Merhige ze scenarzystą, Stevenem Katzem, nasycają swój film sporym ładunkiem humoru, który bierze się z niewiedzy wszystkich poza Murnauem o prawdziwej naturze jego aktora. W jednej ze scen, po tym, jak wampir łapie w locie nietoperza i wysysa jego krew, słyszy on: „Schreck, niemiecki teatr cię potrzebuje”. Ale równocześnie grany przez Dafoe krwiopijca jest postacią tragiczną, przeraźliwie samotną, zbyt starą, aby pamiętać własne początki i tęskniącą za światłem słonecznym. To jedno daje mu właśnie kino, ale iluzja jest chwilowa – w następnym momencie znów snuje plany wyeliminowania kogoś z ekipy, śmiejąc się z ambicji reżysera. Kiedy wspomina, iż przeczytał Drakulę Stokera, zwraca uwagę na rzeczy, na które żaden śmiertelnik by nie zareagował, jak trudność wampira w przygotowaniu kolacji dla swego żywego gościa. Ale i on zachowuje się jak człowiek, upijając się winem w towarzystwie producenta i scenarzysty, a przede wszystkim pożądając aktorki grającej jego ofiarę. Zależy mu wyłącznie na jej krwi, ale twórcy Cienia wampira nigdy nie wyjaśniają, czemu to właśnie ona ma być nagrodą za jego udział w filmie Murnaua.
Niejasności i niekonsekwencji jest u Merhige’a więcej – bardziej koncentruje się on na podwójnym portrecie swoich bohaterów niż na fabule. Choć jest to fascynujący film, brakuje mu nerwu, grozy, horroru, o którym przecież opowiada. Zamiast tego reżyser wybiera atmosferę międzywojennego kina, nadając całości wygląd retro, ale unikając odważniejszych zabiegów (faktura zdjęć przypomina telewizyjną produkcję… z lat osiemdziesiątych). Bawi się za to, podobnie jak filmowy Murnau, obsadzając w ważnych rolach aktorów już zaznajomionych z wampirzymi klimatami – grający producenta Udo Kier na początku swojej kariery pojawił się jako tytułowy hrabia w Krwi dla Drakuli, a Cary Elwes, tu wcielający się w postać drugiego operatora, ścigał Gary’ego Oldmana w Drakuli Coppoli. Jednym z producentów Cienia wampira jest natomiast Nicolas Cage, swego czasu wariujący na ekranie w prześmiewczym Pocałunku wampira.
No i Dafoe, 17 lat wcześniej migający przez chwilę na ekranie w kultowej Zagadce nieśmiertelności. Jego Max Schreck / hrabia Orlock nie tylko odsyła nas pamięcią do arcydzieła Murnaua, do tamtego wampira, jakże przecież ikonicznego, ale również stwarza całkiem innego potwora, pełnego samorefleksji nad własną naturą, kpiarskiego, a momentami bardziej ludzkiego, niż można początkowo podejrzewać. Dafoe wydaje się nie znać granic, jeżeli chodzi o portretowanie takiego bohatera, w jednej scenie obdarzając go najbardziej nienaturalnymi rysami twarzy, na jakie stać aktora, w następnej zaś każąc mu cierpieć w samotności i recytować Tennysona. Jego wampir dostał dwie nominacje do Oscara – pierwszą dla odtwórcy roli, drugą dla odpowiedzialnych za charakteryzację. Nie sposób odnieść wrażenie, iż przynajmniej częściowo te laury należą się oryginalnemu Nosferatu, ale z drugiej strony nie jest on choćby w połowie tak złożoną postacią jak wampir Dafoe.