Nie da się ukryć, iż na samym początku festiwalu, jak i na kilka dni przed, najważniejszym wydarzeniem dla wszystkich uczestnika jest Gala Otwarcia. Wszechobecny splendor i serce imprezy są wtedy odczuwalne bardziej niż kiedykolwiek. Oczywiście, to właśnie podczas tego wydarzenia mamy okazję zobaczyć film otwarcia, z którym, chociażby przez sam wzgląd na wyróżnienie bycia tym pierwszym, symbolicznie otwierającym całe przedsięwzięcie obrazem, wiążą się spore oczekiwania. Domyślam się, iż dla twórców, jak i dla całej ekipy pracującej przed lub za obiektywem, jest to, z jednej strony wielkie, niezapomniane, z drugiej strony, piekielnie stresujące wydarzenie. Ten wieczór niejako ustawia to, jak i co się mówi o wyróżnionej produkcji. Jasne, projekcje obrazu otwierającego mają miejsce podczas całości trwania festiwalu, ale nie da się ukryć, iż to, co będzie się mówiło po gali otwarcia przylega do dzieła na stałe. A jak się mówi? zwykle sprawa jest dosyć prosta – albo pozytywnie, albo negatywnie. Rzadko głosy mówiące, iż jest to bardziej skomplikowane przebijają się gdzieś dalej, bo po prostu jest ich niewiele. Filmem otwarcia na 50. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych był Chopin, Chopin! w reżyserii Michała Kwiecińskiego. Pozostaje tylko jedno pytanie – jak na wyżej wymienionej skali plasuje się najnowszy obraz twórcy Filipa?
Aż chciałoby się, po tym całym wstępie, powiedzieć, iż jest to skomplikowane. Przecież produkcja, za zawrotną kwotę ponad 60 milionów złotych, nie może być całkowitą porażką. Całkowitym sukcesem też nie, w końcu to byłby zbyt piękny sen… prawda? Paryż, rok 1835. Fryderyka Chopina poznajemy jako artystę o ugruntowanej pozycji, co de facto jest niedopowiedzeniem. Wystarczy, iż wyjdzie na ulicę i już momentalnie każdy go pozdrawia lub ukradkiem zerka z podziwem na wielkiego, aż chciałoby się rzecz, wybranego przez Boga artystę. Król traktuje go jak przyjaciela, arystokracja chce go na swoich przyjęciach, a pozostali artyści chcieliby być w jego sytuacji. Innymi słowy, chwilo trwaj. Tak jak Faust, pragnąc zachować moment absolutnego szczęścia, wypowiada te słowa i tym samym przypieczętowuje swój pakt z diabłem, tak u Chopina mam wrażenie, iż ów pakt z siłą wyższą dobiegł końca i teraz czas na zapłatę. Twórcy bowiem wybierają ten moment w życiu pianisty, w którym otrzymuje on najgorszą z możliwych diagnoz – nieuleczalna gruźlica. Ot tak, jak domek z kart, idealne życie Chopina zaczyna się sypać, a my jesteśmy świadkami jego walki o zachowanie swojego dotychczasowego jestestwa.

Z biografiami, zwłaszcza tymi o artystach, kino nauczyło się opowiadać głównie na dwa sposoby. Pierwszy polega na dosyć karkołomnym zadaniu, mianowicie na próbie przedstawienia całego życiorysu głównego bohatera: od lat dziecięcych, przez dorosłość, aż po jego śmierć. Drugi skupia się na przedstawieniu konkretnego punktu z życia artysty. W takim wypadku często jesteśmy wrzucani na głęboką wodę – w bieg historii, której początek jest już dawno za nami. Nie musimy znać przeszłości artysty ani tego, jak wyglądało jego dzieciństwo. W zamian stajemy się świadkami konkretnego wydarzenia, na bazie którego rozumiemy go ciut lepiej. Trochę tak, jakby złożyć centralny fragment puzzli, bez reszty. Mamy najważniejszy element, a reszta nie ma znaczenia. Nie świadczy to o wybrakowaniu historii, wręcz przeciwnie – w takim wypadku możemy w pełni skupić się na tym fragmencie, zamiast budować poczucie iluzji zrozumienia całego obrazka.
Chopin, Chopin! w tym kontekście stoi trochę w rozkroku. Na pierwszy rzut oka jest to opowieść o konkretnym wycinku z życia pianisty – jego walce z chorobą. Ostatecznie jednak, to wydarzenie staje się pretekstem do przedstawienia całego portretu artysty. Działa ono jako zapalnik. To przez nie Chopin odwiedzi swoich rodziców, będzie wspominał dawne życie, spotka osoby z przeszłości. Jego zachowanie w trakcie choroby stanie się również źródłem konfliktu z przyjacielem. Konflikt ten – pretekstem do zarysowania nam sylwetki Chopina przed chorobą i przed akcją filmu. Wreszcie, z powodu nadciągającego końca, spróbuje znaleźć miłość, następcę, swoje artystyczne ja. Będzie tworzył i analizował swój dotychczasowy dorobek. Słowem, tak naprawdę scenarzysta i reżyser serwują nam pełny portret Chopina… i to nie wychodzi najlepiej.
Eryk Kulm w tytułowej roli jest świetny. Nie można mu odmówić kunsztu aktorskiego oraz idealnej fizjonomii, perfekcyjnie pasującej do odgrywanej postaci. Sceny gry na fortepianie są pełne wdzięku, autentyczne. Naprawdę mam wrażenie, iż aktor dał z siebie wszystko, by stworzyć pełnokrwistą, pełną energii postać. Szkoda, iż rola jaką dostał uniemożliwiła te zamiary. To jest właśnie pewien paradoks, kiedy decydujemy się przedstawić pełen obraz biograficzny, zamiast wybrać opcję drugą i skupić się na jakimś wycinku z życia. W miejsce złożonego portretu dostajemy pozbawionego głębi i psychologicznej wiarygodności bohatera, a historia, która miała angażować, skupia się na podręcznikowym odhaczaniu kluczowych epizodów z życia wielkiego artysty.

Bartosz Janiszewski stworzył scenariusz dziurawy, dramaturgicznie płaski i pełen sprzeczności. Są przecież momenty, w których film ma być zabawny, lekki, a Chopin swoimi żartami ma zadanie rozbawić widza. To jednak w ogóle nie działa. O ironio, te lekkie sceny nie są temu winne. To wszechogarniająca egzaltacja, dialogi pełne patosu i podejście, które najlepiej można by opisać słowami „Chopin wielkim artystą był”, powodują, iż sceny zabawne, tonalnie lżejsze, sprawiają wrażenie skrajnie sztucznych, wrzuconych na siłę, bez większego przemyślenia.
Przemyślenia brak również w strukturze filmu, opartej na epizodyczności. Zamiast pomóc fabule, taka decyzja przysporzyła samych problemów. Chopin, Chopin! dzieląc narrację na epizody, sygnalizowane fade in, fade out, próbuje zamaskować fabularną pustkę, stworzyć iluzję psychologicznego pogłębienia bohatera. W rzeczywistości, przez tę decyzję twórcy nie są w stanie trzymać całości w ryzach. Scenariusz staje się niepotrzebnie chaotyczny, a to, jak pocięte i połączone są ze sobą te fragmenty historii, wydaje się całkowicie losowe. Analizując scenariusz nie sposób nie wspomnieć o głównym wątku, czyli o chorobie pianisty. Zdecydowanie przytłacza on samego Chopina. Można momentami odnieść wrażenie, iż to nie jest film o artyście lub o jego twórczości, a o samej chorobie. Afektacja w scenach nasilania się ataków kaszlu jest nie do zniesienia. To są jedyne momenty, kiedy Kulm zagrywa się ponad miarę – mam jednak wrażenie, iż to wina złego scenariusza, w którym patosu jest zdecydowanie zbyt wiele.
Największą wadą jest natomiast brak, w tak rozbudowanym scenariuszu, miejsca na muzykę pianisty. Naprawdę nie rozumiem, czemu film biograficzny o artyście nie skupia się na jego twórczości, przez którą na zawsze zapisał się na kartach historii. Jasne, widzimy jak Chopin gra, tworzy i uczy. Jest to jednak marginalny wątek całości, stanowiący jedynie tło dla jego walki z chorobą. Muzyka pianisty występuje w filmie, ale nigdy nie jest głównym tematem. Im dalej, tym rzadziej twórcy przypominają sobie, iż przecież kręcą obraz, którego bohaterem jest kompozytor i pianista. Chopin może artykułować, iż muzyka jest dla niego ważna, iż chce stworzyć coś, co stanie się ponadczasowe, ale ani razu jego sztuka nie staje się sercem opowieści. Szkoda, iż reżyser nie pozwolił, by to twórczość artysty opowiedziała o nim historię.

Chopin, Chopin! jest dziełem, które moglibyśmy określić mianem superprodukcji. Budżet w wysokości, a choćby przekraczający, 60 milionów złotych, powinien dać twórcom wiele możliwości. I faktycznie, na każdym kroku czuć rozmach i efektowność. Charakteryzacja, kostiumy, sposób kręcenia wnętrz – to wszystko jest na najwyższym poziomie. Stylizacja na Paryż XIX wieku robi piorunujące wrażenie. Mamy tutaj dużo popisów operatorskich, zwłaszcza w scenie otwierającej, kiedy kamera podąża za Chopinem. Cudownie wypadają też sceny iście barokowe, czego najlepszą egzemplifikacją jest scena balu z udziałem 250 statystów. To w tych momentach czuć energię i polot twórców, którego na ogół tak brakuje. Paryż, o ile świetnie sportretowany, jest jednak kompletnie niewykorzystany. Cała historia tamtego okresu nie stanowi choćby tła – jest jedynie wykorzystywana sporadycznie, kiedy jest potrzebna. Znowu przypomina to udawanie, tworzenie iluzji, iż Paryż wraz ze swoją historią jest bohaterem, ważnym elementem historii. Tymczasem scena obalenia monarchii lipcowej, jakkolwiek piękna, stanowi podsumowanie wątku, którego nigdy nie było.
Tegoroczny film otwarcia to przykład rozbieżności między tym, co technicznie możliwe w polskim kinie, a tym, co artystycznie udane. Jest to dzieło, które w warstwie wizualnej prezentuje się znakomicie i godnie reprezentuje ogromny budżet, ale fabularnie pozostaje płytkie i chaotyczne. jeżeli dodamy do tego problemy z tempem i fakt, iż film kończy się co najmniej kilka razy, dostajemy dzieło, które zamiast być hołdem dla muzyki Chopina, staje się męczącym portretem jego choroby i odczuwalnie pustym kinowym doświadczeniem.
Korekta: Krzysztof Kurdziej
Tekst powstał w ramach współpracy partnerskiej z Festiwalem Polskich Filmów Fabularnych.