Głośne akcyjniaki nie tracą wypracowanej popularności wśród swoich wielbicieli. W dzisiejszych czasach jednak już choćby nie wielkie studia filmowe, a streamingi najchętniej podłapują ten trend i wyciskają filmową cytrynę. Ostatnie lata oferowały nam jednak średniak za średniakiem, podpierając się jedynie reklamą olbrzymiego budżetu i głośnych nazwisk za kamerą. Najnowszym nabytkiem jednego z serwisów jest Gareth Evans odpowiedzialny za kultową w branży indonezyjską antologię Raid. Czy doświadczenie reżysera w filmach akcji zapewniło jednak produkcji sukces?
Havoc (czy też Chaos w polskim tłumaczeniu) to kolejna brutalna opowieść o brudnych, skorumpowanych gliniarzach z Nowego Jorku. Zostajemy wrzuceni w środek historii, w której bohater grany przez Toma Hardy’ego ściga się z czasem, próbując znaleźć syna równie skorumpowanego polityka. gwałtownie zostają nam przedstawione koneksje pomiędzy nimi, polegające na wyświadczeniu nielegalnych przysług ułatwiających zwiększenie władzy i wpływów. W tle mamy standardowo zepsute do szpiku miasto, pożerane przez biedę i walczące gangi.
Widzieliśmy to już dosłownie wszędzie. Czy więc z tych wymienionych klisz udało się wycisnąć coś więcej? Czasem bowiem odpowiednio poprowadzona wizja i umiejętne wykorzystanie schematów sprawia, iż choćby po latach oglądania bliźniaczych produkcji bawimy się fenomenalnie. A w filmach akcji, powiedzmy sobie szczerze, najbardziej chodzi właśnie o akcję. Więc świetne sekwencje, które wgniatają widza w fotel, są w stanie zrekompensować wszelkie braki fabularne i inne wszędobylskie głupotki czy niedociągnięcia.
Fakt, Evansowi udało się uchwycić naprawdę ciężki klimat. A sam Nowy Jork jest tak ponury i brudny, iż przypomina najgorsze czasy komiksowego Gotham. Wręcz czuć to, jak nas tłamsi i zgniata. Niestety jednak z plusów to by było na tyle. Bo bohater i sama fabuła nas nie przekonują, a sceny akcji, w których pokładałem największe nadzieje z racji gatunku, delikatnie mówiąc, zawiodły. Może i są dynamiczne, w końcu to dzieło twórcy Raidów – podobieństwa chociażby w sposobie kręcenia tych scen widać od razu. Jednak przepakowanie choreograficzne, wręcz tanecznymi ruchami w trakcie pojedynków nie pasuje do nowojorskich twardych gliniarzy pokroju tego, w którego wciela się Hardy. Szczerze powiedziawszy, to liczyłem, iż i ten aktor będzie mógł wpleść w sekwencje walk swoje umiejętności jujitsu. Zamiast tego odwzorowuje chwyty Iko Uwaisa – co kompletnie nie klei się do jego bohatera.
Poza walkami kuleją tutaj również sceny strzelanin. Matko, tutaj panuje prawdziwy chaos. Nakręcone są bez przemyślenia czy logiki, mamy za to do czynienia z masą cięć. A współcześnie filmy akcji przyzwyczaiły nas do tego, iż sekwencje tego tego typu są tworzone z większą starannością.
Im bliżej końca, tym skala brutalności rośnie do granic możliwości, nie ma ona jednak żadnego realnego sensu. Nie służy podkreśleniu dramatu sytuacji. Nie jest też wypadkową świetnie zrealizowanych scen akcji, jak to miało miejsce w przypadku filmu Raid. Tam piorunujące sekwencje były przez skalę brutalności jedynie podkręcone.

Chaos od pierwszych scen przypominał wciągający i angażujący mix filmu Pride and Glory Gavina o’Connera i serialu Shield. Z ciekawą, mroczną historią policyjną, dwumiarowymi bohaterami, a do tego świetną akcją. Niestety, finalnie podzielił los zarówno Gray Mana, jak i Citadel, oraz jeszcze paru głośno zapowiadanych produkcji sensacyjnych. Ciężki klimat nie zrekompensował ani słabej cienkiej fabuły, ani płytkich bohaterów. choćby czystej krwi akcja, która mogła tę produkcję ocalić, tylko ją dodatkowo pogrzebała. Niestety, nie znajdziecie tutaj tego, czego moglibyście szukać i oczekiwać od prawilnego akcyjniaka.