Z oznak permanentnego nienasycenia, braku większego zainteresowania wychowaniem chłopca, arogancji, perwersyjnych gestów i wyzywających słów wynika, iż jednak chodzi o coś poważniejszego. Zmiana środowiska, izolacja, niemoc twórcza fatalnie oddziałują na psychikę bohaterki, która zawodowo zajmuje się pisaniem i szuka inspiracji. Po przeprowadzce do odziedziczonego domu na odludziu, gdzie prawdopodobnie ktoś z jej bliskich popełnił samobójstwo, pisanie zaczyna ją nudzić. Problemem okazuje się też więdnąca relacja z mężem.
Czytaj też: Linklater pokazał nowy film. Ta podróż w przeszłość tylko tu może się podobać
Frustracje młodej matki
Przeskakująca między różnymi etapami małżeńskiego pożycia fabuła konsekwentnie naprowadza na główny trop – seksualnego niespełnienia młodej dziewczyny, której potrzeby po zostaniu matką bynajmniej nie uległy wyciszeniu. Kobieta zawsze miała obsesję na punkcie seksu, ale po emocjonalnym odsunięciu się od niej męża frustracja tylko w niej narasta, co zostaje zilustrowane śmiałymi scenami masturbacji, kaleczenia ciała, autoagresji. Oraz gęstniejącą niczym w tanim horrorze atmosferą z dużą ilością freudowskich skojarzeń – obrazami płonącego lasu, zmysłowych ogierów czy czarnych kochanków.
Wyreżyserowany przez Szkotkę Lynne Ramsey („Musimy porozmawiać o Kevinie”, „Nigdy cię tu nie było”) psychodeliczny dramat mierzy się z dwoistością kobiecej natury. „Nie ma bardziej złowrogiej ani piękniejszej więzi niż macierzyństwo” – mówiła na konferencji prasowej Ramsey, tłumacząc, iż polega ono na koegzystencji skrajności: okrucieństwa i nienawiści, bezsensu i złowrogości równoważonych miłością i oddaniem. Połączenie tych ekstremów nadaje macierzyństwu wyjątkową dramaturgię. „Macierzyństwo to ekstremalny niepokój i depresja. Czujesz się wtedy jak kosmitka” – uzupełniała jej wypowiedź Lawrence, w tej chwili szczęśliwa matka dwójki dzieci.
Film powstał na podstawie głośnej powieści Argentynki Ariany Harwicz, równie chętnie sięgającej po prozę, co piszącej sztuki teatralne. Autorka, podobnie jak Ramsey, porusza zwykle tematy uznawane za tabu: jej książki są brutalne, erotyczne, podważają sens istnienia tradycyjnych ról społecznych. „Zgiń, kochanie” to jej debiutancka powieść, którą napisała kilkanaście lat temu, natychmiast zdobyła uznanie krytyki literackiej i sporo ważnych nagród. W 2018 r. została przełożona na angielski i nominowana do Bookera (wraz z „Biegunami” Olgi Tokarczuk).
Czytaj też: „Eddington”, dzień świra po amerykańsku. Zjadliwa, bezczelna satyra
Pożegnanie bohaterki
Grając wyobcowaną, pozostawioną samą sobie młodą matkę, Lawrence dokonuje na ekranie bezkompromisowego auto-da-fé jej dotychczasowego wizerunku racjonalnie myślącej, niestrudzonej bohaterki kina akcji, odnoszącej gigantyczny sukces w serii „Igrzyska śmierci” i „X-Men”. W „Zgiń, kochanie” stanowi tej siły przeciwieństwo. Jawi się jako krucha, bezradna, niemoralna.
Obnażając słabości, a także wewnętrzną dewastację psychiki postaci, w którą się wciela, hollywoodzka aktorka posuwa się zdecydowanie dalej niż w proekologicznym manifeście „Mother!” Darrena Aronofsky’ego. Miłosne zbliżenia z jej udziałem nawiązują do pamiętnej zabawy nago w tygrysie zaloty w „Jeżeli...” Lindsaya Andersona – kluczowym dziele epoki kontestacji (nagrodzonym Złotą Palmą w Cannes w 1969 r.). Wówczas wywołało to poruszenie i skandal, dzisiaj nie ma na to najmniejszych szans, ale pokazuje kierunek myślenia twórców. Chociaż sam film w tak konserwatywnych, katolickich krajach jak Polska, gdzie mówienie o ciemnych stronach macierzyństwa wciąż uchodzi za obrazoburstwo, raczej na pewno wywoła wstrząs.