Cannes ’23: Monster – recenzja filmu. Kino perspektyw

moviesroom.pl 1 rok temu

Hirokazu Kore-Eda powraca do Cannes, aby ukazać nam swoje kolejne dzieło. Po triumfalnych pokazach Baby Broker, Złodziejaszków oraz Jak ojciec i syn, czyli filmów wgłębiających się w tematykę rodziny, przyszła pora na produkcję pt. Monster. Mało oryginalny tytuł do niezwykle poruszającej historii. Reżyser kurczowo trzyma się motywów rodzinnych i dzięki Bogu, iż wcale nie chce odpuścić. Premiera w Cannes spotkała się z 6-minutową owacją na stojąco, ale dlaczego? Co takiego wyczynił Hirokazu Kore-Eda?

Wszyscy jesteśmy inni. Każdy z nas posiada drugie, trzecie, czwarte dno, ale tak naprawdę kilka z naszych znajomych, a tym bardziej losowych ludzi z naszego otoczenia, jest świadom tego co skrywamy w środku; jaką drogę (mentalną i fizyczną) przebyliśmy, aby znaleźć się w danym miejscu. Dokładnie o tym opowiada Monster – najnowsza produkcja Hirokazu Kore-Eda.

Japonia, czasy współczesne. Film otwiera się niepokojącym widokiem na płonący budynek i od razu – bez owijania w bawełnę – zasadza w nas ziarno tajemniczości, które z czasem rośnie wraz z historią. Historia skupia się na samotnej matce Saori (Sakura Andō) oraz jej synu Minato (Soya Kurokawa). Dwójka ta stara się pozbierać po śmierci ojca Minato i jednocześnie musi bataliować z problemami w pobliskiej szkole. Tam poznajmy również Horiego (Eita Nagayama) – nauczyciela chłopca, który staje w centrum skandalicznej sprawy. Przez całość produkcji wałujemy tę samą historię, ale z trzech różnych perspektyw. “Who’s the Monster?” – to pytanie stale siedzi w głowie widza, a każde przejście do innej perspektywy kompletnie zmienia nasze oczekiwania.

Festival de Cannes

Reżyser w pewien sposób bawi się w kotka i myszkę z widzami. W pierwszym akcie buduje daną postać na kompletnego skurczybyka, aby chwilę później zrobić z niej coś kompletnie przeciwnego. Ten zabieg wykonywany jest kilkakrotnie podczas ponad 2-godzinnego seansu i (zazwyczaj) działa on doskonale. Stale jesteśmy trzymani w niewiedzy, a reżyser robi z nas kompletnych głupków. Coś pięknego. Aczkolwiek trzeci akt trochę już “męczy” ten format i na jego początku pomyślałem sobie “o nie, jeszcze więcej?!”. Niby film nie był aż tak długi, ale przez wspomniany system opowiadania historii trochę się to dłużyło.

Festival de Cannes

Gierki, giereczki ze strony reżyserskiej to jednak nie wszystko, co dobre. Sama historia chwyta za serce. Tak, motywy rodzinne to najprostsza sposób, aby poruszyć widza emocjonalnie, gdyż… no każdy coś o tym wie. Wszystkie wzloty i upadki mogliśmy doświadczyć na własnej skórze, a Monster jeszcze bardziej może rozdrapywać niezagojone rany. Relacje pomiędzy samotną matką i synem są doskonale przedstawione i, co najważniejsze, zdają się być prawdziwe. Największym i zarazem najbardziej pozytywnym zaskoczeniem dla mnie był jednak wątek nauczyciela, który zostaje osądzony o bicie młodego bohatera. Dokładnie tak jak Abby z The Last of Us Part II (tak wiem, nietypowe porównanie), postać ta rośnie w naszych oczach i staje się kompletnym przeciwieństwem naszych oczekiwań. Kontekst gra tutaj ogromną rolę.

Fot. materiały prasowe

Trzeci akt w filmach uważa się za ten najważniejszy i nie jest to chyba żadne zaskoczenie. To w nim widzimy kulminację wszystkich wątków i o ile on nie wypali, to cała produkcja się zawala. Niezliczoną ilość razy widzieliśmy, jak reżyserzy prowadzili nas przez ekscytującą drogę z interesującymi wątkami i postaciami, tylko aby wszystko zepsuć w końcówce. Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki (tak, ten film istnieje), Prometeusz i większość filmów J.J. Abramsa to tylko kilka przykładów. Całe szczęście Monster nie dołączy do tej kolekcji. Zamykający akt filmu po raz kolejny powraca do początków historii i pokazuje nam jeszcze jedną perspektywę. Odkrywa przed nami prawdziwe życie oraz intencje kilku głównych i drugoplanowych postaci, dzięki czemu cała układanka składa się w jedną całość.

Bardzo spodobało mi się to, iż reżyser wziął bardzo prosty koncept i zrobił z niego coś oryginalnego, nieoczywistego; coś, co pozostanie w głowie widza na więcej niż dwa dni. Całe te puzzle zostały również bardzo ładnie obramowane. Bardzo przyjemnie patrzyło się na japońskie wzgórza, polany, ale też miejskie życie, a temu wszystkiemu towarzyszyła magiczna otoczka dźwiękowa i muzyczna. Interesująca była również zabawa różnymi tonami. Pierwszy akt momentami przypominał coś rodem z horroru, a tym bardziej w ostatniej scenie. Dobrze łączy się to z tajemniczością całej produkcji i – jak wspomniałem – stale trzyma widza w niewiedzy oraz napięciu. Doskonała gra aktorska dosłownie całej obsady wynosi tę produkcję na kompletnie inne wyżyny świetności. Szczerze powiedziawszy, Złota Palma może polecieć w stronę Hirokazu Kore-Eda. o ile tak się stanie, będę bardzo zadowolony.


Ilustracja wprowadzenia: fot. materiały prasowe

Idź do oryginalnego materiału