W każdym roku na Festiwalu Filmowym w Cannes, oprócz konkursu głównego liczą się również inne towarzyszące wydarzenia. Oprócz pobocznych elementów w stylu Marché du Film, a choćby tych niezależnych jak gala Better World Fund, istotne są również canneńskie premiery. W tym roku jedną z najistotniejszych jest Indiana Jones i artefakt przeznaczenia. Członkowi naszej redakcji udało się choćby dostać na ten jedyny w Europie seans z Harrisonem Fordem i resztą obsady. Poniżej z kolei moje wrażenia z późniejszego pokazu.
Historia artefaktu
12. lat po odkryciu Świątyni Kryształowej Czaszki w Peru, gatunek ludzki po raz pierwszy stanął na księżycu. Tymczasem życie profesora Henry’ego Walta Jonesa Jr. zostaje zachwiane na nowo. Stoi on na granicy rozwodu, a na dodatek spotyka swoją dawno niewidzianą córkę chrzestną. Wrogowie wychodzą z ukrycia, a świat stoi znowu przed niebezpieczeństwem. Podstarzały archeolog Indiana Jones będzie, musiał wyciągnąć z szafy fedorę, strzepnąć kurz z bicza i ruszyć na kolejną przygodę.
Powrót do przeszłości
Do tej recenzji podchodzę jako bliski przyjaciel serii, który zaczynał przygodę z nią od 4 części. Była to jedyna, którą miałem w dzieciństwie na DVD i mogłem włączyć. Wówczas straszyła mnie ona oczywiście kosmitami i szczątkami, a także swoją tajemniczością. I do teraz za bardzo nie zrozumiałem niechęci widzów do niej.
Indiana Jones i artefakt przeznaczenia to produkcja mrugające okiem do fanów, stosunkowo często. I to zarówno pod względem budowy filmu, motywów, jak i easter eggów. Przywołuje ona większość klasycznych bohaterów których (nie ukrywam) miło jest zobaczyć ponownie. Spółka wraca do gry, no może z małymi wyjątkami. Indiana Jones zakłada fedorę, a bicz idzie w ruch, choć może nie każdy już się tak go boi. Mangold w nowej produkcji przywołuje wszystko, co się da, no niestety oprócz tej ikry i tajemniczości, a choćby jakiejś siły wyższej, która namacalnie wręcz obecna była w poprzednich częściach.
Warstwa nowych postaci
Jak w każdym kolejny filmie z serii do panteonu bohaterów dołączają kolejni, zarówno protagoniści, jak i antagoniści. Mamy silną główną bohaterkę, córkę chrzestną Henry’ego Jr. , która przejmuje pałeczkę przywódcy. Jest to postać niejednoznaczna, widz co chwila zastanawia się, czy bardziej zależy jej na moralności, czy pieniądzach. Dalej, jest młody pomocnik, wspomnianej wcześniej, również postać ciekawa, chodź za bardzo się niewyróżniająca. Ma on inny charakter i motywacje, niż obecny w Świątyni Zagłady Wana Li. A dalej mamy oczywiście, antagonistów. I w tym momencie niestety muszę powiedzieć, iż postać Jürgena Vollera, grana przez Madsa Mikkelsena była bardzo średniej jakości. To był zwykły i mało interesujący nazista popychadło. Pozwolę sobie postawić tezę, iż wina za to spada na scenariusz, albo reżysera, bo jak dobrze wiemy Mikkelsen to wręcz wybitny aktor. Pozostali naziści spadli oczywiście na jeszcze dalszy plan.
Piękna Grecja, piękne Stany, piękny Kosmos
Wykorzystanie istotnego dla ludzkości wydarzenia, którym to było lądowanie na Księżycu, to z kolei interesujący zabieg. Nadaje on głębi tej produkcji. Sam jednak pościg wśród parady, jakkolwiek choćby ciekawy, też nie wyróżniał się pozytywnie. Rajd Tuk Tukami, czyli kolejna sekwencja w tym samym typie, była trochę, aż zbyt sterylna. Sam siedziałem na pokazie w ostatnim rzędzie, największej reprezentacyjnej sali Pałacu Festiwalowego w Cannes, więc ciężko mi było to dostrzec. Wiem jednak, iż efekty specjalne były zbyt nachalne. Kolejnym elementem, o którym chciałbym wspomnieć, jest ostatni wątek filmu. Jakkolwiek ciekawie poprowadzony i choćby dobrze się go pod koniec oglądało, to nie ukrywam, iż na samym jego początku przeszły mnie trochę ciarki zażenowania. Nie wiem, może to tylko dla mnie, ale uważam, iż kosmici mieli więcej klimatu Indiany niż to (nie będę zdradzał co). Może to przez znacznie bardziej tajemnicze poprowadzenie tego wątku w czwartej części, ciężko zdefiniować.
Na dalszym planie… mapy
Tło w produkcji tworzą lokacje, które notabene już wspomniałem w poprzednim akapicie. I poza tymi mankamentami efektów specjalnych nie ma do czego się doczepić. Są interesujące miejsca i interesujące tajemnicze przestrzenie, niczym w poprzednich produkcjach, są Stany Zjednoczone poprzedniej epoki. Wszystko, co było, ale nic ponadto. Również muzyka, mimo iż tworzona przez maestro Johna Williamsa to nie odkrywa nic nowego. Oczywiście mamy nasz ukochany temat, a choćby kilka, przy których łezka się w oku kręci. Nowe motywy jednak nie dorównują im w żadnym stopniu, tworzą tło, po prostu tło. Mamy ten naszą klasyczną mapkę i nowych/starych przyjaciół Indiego. Wszystko to jednak było. I niestety choćby w tej swojej powtarzającej się formie nie jest odkrywcze, bo tak oczywiście też mogłoby być.
Indiana Jones i artefakt przeznaczenia to produkcja całkiem przyzwoita jak na film akcji. Niestety jednak, jako element tej serii z tym bohaterem, nie jest to nic wyjątkowego. I może mógłbym choćby powiedzieć, iż nie jest to najgorsze zakończenie serii, nie jest jednak również najlepsze. Jest poniżej średniej. Nowi bohaterowie, nowe lokalizacje, nowe wątki i dialogi, miło jest to zobaczyć w starej dobrze nam znanej otoczce. Jest to jednak film nostalgiczno-akcyjny, nic ponad to, niestety nic ponad.
Ilustracja wprowadzenia: La Festival de Cannes