Wyścig o canneńską Złotą Palmę przyspiesza, a my recenzujemy dwa kolejne konkursowe filmy. Daria Sienkiewicz wybrała się na "May December", nowy film Todda Haynesa ("Idol", "Carol", "Daleko od nieba"), z kolei Michał Walkiewicz obejrzał "Black Flies" z Seanem Pennem w reżyserii Jeana-Stephane'a Sauvaire'a. Czy mają szansę na nagrody?
Pamiętacie "Carol" Todda Haynesa? Dramaturgiczny majstersztyk, wzruszającą historię miłosną, subtelną opowieść o gorsecie konwenansów? Mówiąc krótko, "May December" to nie "Carol". Nie oznacza to oczywiście, iż Haynes zaliczył potknięcie. Raczej z pełną świadomością obrał przeciwny kierunek, bawiąc się oczekiwaniami i przyzwyczajeniami swoich widzów. Zamerykanizowaną wariację na temat "Persony" Bergmana, reżyser opakowuje w plastik. To kino niezręczne, melodramatyczne (jak siostry Kardashian, a nie "Przeminęło z wiatrem") i tabloidowe. "Skończyły się hot-dogi" – mówi ze śmiertelną powagą bohaterka, spoglądając prosto w kamerę. A to dopiero początek problemów.
"May December" budzi nieoczekiwane skojarzenia z głośnym "Superstar: The Karen Carpenter Story" z 1987 roku, w którym Haynes, by zilustrować życie słynnej amerykańskiej piosenkarki Karen Carpenter, użył lalek Barbie. W jego najnowszym filmie również na próżno szukać postaci z krwi i kości. Haynes serwuje nam jedynie sztuczne konstrukty, puste figury, sytuacje przywodzące na myśl krzykliwe i pstre nagłówki amerykańskich brukowców. Robi to jednak świadomie i konsekwentnie, przemycając pod grubą warstwą kampu ironiczny komentarz na temat tabloidyzacji rodzimych mediów, społecznościowego FOMO czy zatracania własnej tożsamości na rzecz nierealnych standardów piękna.
Natalie Portman i Julianne Moore rywalizują tu o miano królowej krindżu, prześcigają się we wprowadzaniu widza w niezręczność. Ten ekscytujący pojedynek wygrywa Portman, wcielająca się Elizabeth Barry – aktorkę i telewizyjną gwiazdę, która w swoim najnowszym filmie ma zagrać znaną całej Ameryce Gracie Atherton-Yoo (Julianne Moore). Będąca kwintesencją toksycznej kobiecości Gracie wywołała skandal na krajową skalę, gdy w wieku 36 lat nawiązała romans z Joem (Charles Melton), trzynastoletnim kolegą swojego syna, z którym wciąż trwa w szczęśliwym małżeństwie. Nie bez powodu akcja "May December" rozgrywa się w 2015 roku, w czasach przed #MeToo, cancel culture, gdy poprawność polityczna nie była dla branży filmowej żadnym drogowskazem. Dziś raczej nikt nie miałby przecież wystarczająco dużo odwagi i rozumu, by sfilmować "love story" będące podręcznikowym przykładem groomingu, a choćby pedofilii. "Jestem naiwna, zawsze byłam" przyznaje bez wstydu Gracie, celebrując swój status najbardziej antypatycznej postaci w filmie.
Całą recenzję "May December" przeczytacie na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
To chyba moment dobry jak każdy inny, bym podzielił się z Wami swoją miłością do "Ognistego podmuchu" z 1991 roku – hollywoodzkiej symfonii zniszczenia pod batutą maestro Rona Howarda. To opowieść o strażakach z Chicago, którzy najpierw ratują życie, a później zadają pytania – z rzadka natury egzystencjalnej, częściej o najtańsze piwo w mieście. Płomienie wciąż najlepsze na rynku, choć minęło ponad trzydzieści lat, seks na wozie strażackim bawi jak bawił, przesłanie o przyjaciołach poznawanych w biedzie (czytaj: w eksplodującej fabryce chemikaliów) krzepi jak krzepiło. Jest choćby Robert De Niro w stylizacji a'la porucznik Colombo i ze spalonymi na wiór plecami. Polecam wszystkim, od lat pięciu do stu pięciu.
"Black Flies" nie jest filmem o strażakach, tylko o ratownikach medycznych, ale działa na podobnym, fabularnym "silniku" (nie mylić z poetyką, o czym później): oto stary wiarus musztruje nieopierzonego młodzika, a techniczna edukacja jednego jest zarazem moralną reedukacją drugiego. Tym, co odróżnia jednak arcydzieło od arcyknota, jest gruba warstwa nihilizmu (pomijając takie drobnostki, jak aktorstwo, inscenizacja, scenariusz i reszta filmowego elementarza). A uwierzcie, iż nie ma jaskrawszego symbolu nihilizmu niż Sean Penn w kapturze nasuniętym na czoło i z wykałaczką między zębami.
Bohater Penna wszystko już widział, więc w Boga nie wierzy. I wszędzie już był, więc nic go nie zaskakuje. Zostało mu jedynie patrolowanie piekła, czyli Brooklynu – w obiektywie Davida Ungaro dzielnica jest tonącym w deszczu, betonowym labiryntem, po którym spacerują wszyscy święci Nowego Hollywood z Paulem Schraderem na czele. Jego młody partner (Tye Sheridan) też jest uszyty nićmi, które nadają się do cumowania statków, ale za skupionym obliczem aktora przynajmniej tli się coś w rodzaju myśli – choćby jeżeli jest to myśl o fajrancie. Po wstępnych oględzinach nie stwierdziłem konfliktu. Co prawda francuski reżyser Jean-Stephane Sauvaire tłucze nas w głowę "Etyką dla opornych", ale po kilku pierwszych ciosach będziecie znieczuleni. Prawdę mówiąc, nie stwierdziłem też obecności fabuły, bohaterowie po prostu siedzą na tyłkach, a potem odpowiadają na kolejne wezwania. Jest ich w filmie kilkanaście. Mogło być kilka. Albo kilkaset.
Całą recenzję "Black Flies" przeczytacie na karcie filmu TUTAJ.
***
Cringe Factor
recenzja filmu "May December", reż. Todd Hynes
autorka: Daria Sienkiewicz
Pamiętacie "Carol" Todda Haynesa? Dramaturgiczny majstersztyk, wzruszającą historię miłosną, subtelną opowieść o gorsecie konwenansów? Mówiąc krótko, "May December" to nie "Carol". Nie oznacza to oczywiście, iż Haynes zaliczył potknięcie. Raczej z pełną świadomością obrał przeciwny kierunek, bawiąc się oczekiwaniami i przyzwyczajeniami swoich widzów. Zamerykanizowaną wariację na temat "Persony" Bergmana, reżyser opakowuje w plastik. To kino niezręczne, melodramatyczne (jak siostry Kardashian, a nie "Przeminęło z wiatrem") i tabloidowe. "Skończyły się hot-dogi" – mówi ze śmiertelną powagą bohaterka, spoglądając prosto w kamerę. A to dopiero początek problemów.
"May December" budzi nieoczekiwane skojarzenia z głośnym "Superstar: The Karen Carpenter Story" z 1987 roku, w którym Haynes, by zilustrować życie słynnej amerykańskiej piosenkarki Karen Carpenter, użył lalek Barbie. W jego najnowszym filmie również na próżno szukać postaci z krwi i kości. Haynes serwuje nam jedynie sztuczne konstrukty, puste figury, sytuacje przywodzące na myśl krzykliwe i pstre nagłówki amerykańskich brukowców. Robi to jednak świadomie i konsekwentnie, przemycając pod grubą warstwą kampu ironiczny komentarz na temat tabloidyzacji rodzimych mediów, społecznościowego FOMO czy zatracania własnej tożsamości na rzecz nierealnych standardów piękna.
Natalie Portman i Julianne Moore rywalizują tu o miano królowej krindżu, prześcigają się we wprowadzaniu widza w niezręczność. Ten ekscytujący pojedynek wygrywa Portman, wcielająca się Elizabeth Barry – aktorkę i telewizyjną gwiazdę, która w swoim najnowszym filmie ma zagrać znaną całej Ameryce Gracie Atherton-Yoo (Julianne Moore). Będąca kwintesencją toksycznej kobiecości Gracie wywołała skandal na krajową skalę, gdy w wieku 36 lat nawiązała romans z Joem (Charles Melton), trzynastoletnim kolegą swojego syna, z którym wciąż trwa w szczęśliwym małżeństwie. Nie bez powodu akcja "May December" rozgrywa się w 2015 roku, w czasach przed #MeToo, cancel culture, gdy poprawność polityczna nie była dla branży filmowej żadnym drogowskazem. Dziś raczej nikt nie miałby przecież wystarczająco dużo odwagi i rozumu, by sfilmować "love story" będące podręcznikowym przykładem groomingu, a choćby pedofilii. "Jestem naiwna, zawsze byłam" przyznaje bez wstydu Gracie, celebrując swój status najbardziej antypatycznej postaci w filmie.
Całą recenzję "May December" przeczytacie na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
****
ijo ijo
recenzja filmu "Black Flies", reż. Jean-Stephane Sauvaire
autor: Michał Walkiewicz
To chyba moment dobry jak każdy inny, bym podzielił się z Wami swoją miłością do "Ognistego podmuchu" z 1991 roku – hollywoodzkiej symfonii zniszczenia pod batutą maestro Rona Howarda. To opowieść o strażakach z Chicago, którzy najpierw ratują życie, a później zadają pytania – z rzadka natury egzystencjalnej, częściej o najtańsze piwo w mieście. Płomienie wciąż najlepsze na rynku, choć minęło ponad trzydzieści lat, seks na wozie strażackim bawi jak bawił, przesłanie o przyjaciołach poznawanych w biedzie (czytaj: w eksplodującej fabryce chemikaliów) krzepi jak krzepiło. Jest choćby Robert De Niro w stylizacji a'la porucznik Colombo i ze spalonymi na wiór plecami. Polecam wszystkim, od lat pięciu do stu pięciu.
"Black Flies" nie jest filmem o strażakach, tylko o ratownikach medycznych, ale działa na podobnym, fabularnym "silniku" (nie mylić z poetyką, o czym później): oto stary wiarus musztruje nieopierzonego młodzika, a techniczna edukacja jednego jest zarazem moralną reedukacją drugiego. Tym, co odróżnia jednak arcydzieło od arcyknota, jest gruba warstwa nihilizmu (pomijając takie drobnostki, jak aktorstwo, inscenizacja, scenariusz i reszta filmowego elementarza). A uwierzcie, iż nie ma jaskrawszego symbolu nihilizmu niż Sean Penn w kapturze nasuniętym na czoło i z wykałaczką między zębami.
Bohater Penna wszystko już widział, więc w Boga nie wierzy. I wszędzie już był, więc nic go nie zaskakuje. Zostało mu jedynie patrolowanie piekła, czyli Brooklynu – w obiektywie Davida Ungaro dzielnica jest tonącym w deszczu, betonowym labiryntem, po którym spacerują wszyscy święci Nowego Hollywood z Paulem Schraderem na czele. Jego młody partner (Tye Sheridan) też jest uszyty nićmi, które nadają się do cumowania statków, ale za skupionym obliczem aktora przynajmniej tli się coś w rodzaju myśli – choćby jeżeli jest to myśl o fajrancie. Po wstępnych oględzinach nie stwierdziłem konfliktu. Co prawda francuski reżyser Jean-Stephane Sauvaire tłucze nas w głowę "Etyką dla opornych", ale po kilku pierwszych ciosach będziecie znieczuleni. Prawdę mówiąc, nie stwierdziłem też obecności fabuły, bohaterowie po prostu siedzą na tyłkach, a potem odpowiadają na kolejne wezwania. Jest ich w filmie kilkanaście. Mogło być kilka. Albo kilkaset.
Całą recenzję "Black Flies" przeczytacie na karcie filmu TUTAJ.