Festiwal w Cannes jest już na półmetku, a my robimy sobie przerwę od Konkursu Głównego i oglądamy "Killers of The Flower Moon" – monumentalny, trzyipółgodzinny western Martina Scorsesego o morderstwach dokonywanych na plemieniu Osagów u progu gorączki (czarnego) złota. Recenzuje Michał Walkiewicz.
Nie potrzeba dobrego katolika, by przekonująco pokazać na ekranie boską interwencję – choć wiara prawdopodobnie pomaga. Scenę, w której strumień ropy naftowej przebija spękaną ziemię i zalewa tańczących wokół czarnego gejzeru Osagów (przy akompaniamencie elektronicznego folku Robbiego Robertsona) mógł nakręcić tylko Martin Scorsese. I to ten późniejszy Scorsese, dla którego podobne obrazki to zwykle zwiastun nowej Księgi Hioba.
Odkrycie złóż ropy zmienia całą egzystencję plemienia, zaś na przestrzeni kolejnej dekady Osagowie stają się najbogatszą społecznością na świecie (stosowana tu miara "kapitału na mieszkańca" może mówić niewiele, więc powiedzmy, iż po miasteczkach Oklahomy poruszają się w automobilach z białymi szoferami). Scorsese opowiada o tym ekonomicznym zrywie za pośrednictwem serii quasi-archiwalnych materiałów, zaś sepia zamienia tę miniaturę w pożółkłą kartkę z podręcznika zapomnianej historii. Kiedy jednak do rezerwatów ściągają biali mężczyźni w poszukiwaniu czarnego złota, nostalgia przestaje wygładzać krawędzie przeszłości. Kula w tył głowy, dwie w klatkę piersiową, nóż pod żebra. Ktoś dogorywa w rowie z cementem, kto inny umiera na własnym ganku. Osagowie zaczynają ginąć. Dziesiątkami, bez wyboru, za dnia i w nocy. I choć trupów jest coraz więcej, kolonizatorom nie pali się, żeby złapać morderców. interesujące dlaczego?
Wszystkiemu przygląda się w trwodze rodzina Ernesta Burkharta (Leonardo DiCaprio) – weterana I wojny światowej, który pomimo miłości do "wszystkich kobiet tego świata", odnalazł spokój w ramionach jednej. Ernest żyje wraz z Indianką Mille (Lily Gladstone), dziećmi oraz dalszą familią na terenach Osagów. I choć do samego małżeństwa doszło na drodze cynicznej intrygi, w której stawką jest spadek, w miłość bohatera nie trzeba wierzyć na słowo – tajemnica kładąca się cieniem na ich uczuciu jest emocjonalnym sednem filmu. Wuj i mentor bohatera, William "King" Hale (Robert De Niro), to wpływowy handlarz bydła, który za fasadą jowialnego dziaduńcia skrywa makiawelistyczną naturę. Hale opowiada o mieszanych rodzinach niczym o świętej unii tradycji i nowoczesności, zaś Osagów ma za "najpiękniejsze istoty na Ziemi". ale Scorsese bezceremonialnie przerywa jego monolog i kontrapunktuje go obrazem mężczyzny toczącego pianę z ust, umierającego w konwulsjach na podłodze swojego mieszkania. To pierwsza z wielu metafor układu sił między miejscowymi a przybyszami z zewnątrz. Jedni wierzą w sens kruchego sojuszu i chcą zakończyć "niewidzialną wojnę" na drodze kompromisu z rządem federalnym. Drudzy żyją w przeświadczeniu, iż nie ma takiej zbrodni, której nie usprawiedliwiałaby stara dobra chciwość.
Hale jest postacią, którą zwykle u Scorsesego grywali inni – De Niro najczęściej wspinał się po mafijnej drabince, tutaj zaś siedzi na jej szczycie. Urabia też bezradnego, prostolinijnego Ernesta – rozdarty pomiędzy miłością do żony i lojalnością wobec Hale’a facet coraz żwawiej maszeruje w stronę przepaści. To dwie wspaniałe role. Docenią je ci, którzy obgryzali paznokcie na myśl o ponownym ekranowym spotkaniu Di Caprio (siedem wspólnych filmów ze Scorsesem) oraz De Niro (jedenaście razy na jednym planie) – ostatni raz doszło do niego trzydzieści lat temu w "Chłopięcym świecie"! ale przede wszystkim ci, dla których krwawy mit założycielski Ameryki nadaje się na fundament najczarniejszej z komedii. Sceny, w których Hale musztruje swojego siostrzeńca lub podtapia go w bagienku nacjonalistycznych frazesów mają w sobie nihilistyczną, komediową energię "Chłopców z ferajny", "Infiltracji" i "Kasyna".
Całą recenzję autorstwa Michała Walkiewicza znajdziecie TUTAJ.
Cierpień w hrabstwie Osage
recenzja filmu "Killers of the Flower Moon" (reż. Martin Scorsese)
autor: Michał Walkiewicz
Nie potrzeba dobrego katolika, by przekonująco pokazać na ekranie boską interwencję – choć wiara prawdopodobnie pomaga. Scenę, w której strumień ropy naftowej przebija spękaną ziemię i zalewa tańczących wokół czarnego gejzeru Osagów (przy akompaniamencie elektronicznego folku Robbiego Robertsona) mógł nakręcić tylko Martin Scorsese. I to ten późniejszy Scorsese, dla którego podobne obrazki to zwykle zwiastun nowej Księgi Hioba.
Odkrycie złóż ropy zmienia całą egzystencję plemienia, zaś na przestrzeni kolejnej dekady Osagowie stają się najbogatszą społecznością na świecie (stosowana tu miara "kapitału na mieszkańca" może mówić niewiele, więc powiedzmy, iż po miasteczkach Oklahomy poruszają się w automobilach z białymi szoferami). Scorsese opowiada o tym ekonomicznym zrywie za pośrednictwem serii quasi-archiwalnych materiałów, zaś sepia zamienia tę miniaturę w pożółkłą kartkę z podręcznika zapomnianej historii. Kiedy jednak do rezerwatów ściągają biali mężczyźni w poszukiwaniu czarnego złota, nostalgia przestaje wygładzać krawędzie przeszłości. Kula w tył głowy, dwie w klatkę piersiową, nóż pod żebra. Ktoś dogorywa w rowie z cementem, kto inny umiera na własnym ganku. Osagowie zaczynają ginąć. Dziesiątkami, bez wyboru, za dnia i w nocy. I choć trupów jest coraz więcej, kolonizatorom nie pali się, żeby złapać morderców. interesujące dlaczego?
Wszystkiemu przygląda się w trwodze rodzina Ernesta Burkharta (Leonardo DiCaprio) – weterana I wojny światowej, który pomimo miłości do "wszystkich kobiet tego świata", odnalazł spokój w ramionach jednej. Ernest żyje wraz z Indianką Mille (Lily Gladstone), dziećmi oraz dalszą familią na terenach Osagów. I choć do samego małżeństwa doszło na drodze cynicznej intrygi, w której stawką jest spadek, w miłość bohatera nie trzeba wierzyć na słowo – tajemnica kładąca się cieniem na ich uczuciu jest emocjonalnym sednem filmu. Wuj i mentor bohatera, William "King" Hale (Robert De Niro), to wpływowy handlarz bydła, który za fasadą jowialnego dziaduńcia skrywa makiawelistyczną naturę. Hale opowiada o mieszanych rodzinach niczym o świętej unii tradycji i nowoczesności, zaś Osagów ma za "najpiękniejsze istoty na Ziemi". ale Scorsese bezceremonialnie przerywa jego monolog i kontrapunktuje go obrazem mężczyzny toczącego pianę z ust, umierającego w konwulsjach na podłodze swojego mieszkania. To pierwsza z wielu metafor układu sił między miejscowymi a przybyszami z zewnątrz. Jedni wierzą w sens kruchego sojuszu i chcą zakończyć "niewidzialną wojnę" na drodze kompromisu z rządem federalnym. Drudzy żyją w przeświadczeniu, iż nie ma takiej zbrodni, której nie usprawiedliwiałaby stara dobra chciwość.
Hale jest postacią, którą zwykle u Scorsesego grywali inni – De Niro najczęściej wspinał się po mafijnej drabince, tutaj zaś siedzi na jej szczycie. Urabia też bezradnego, prostolinijnego Ernesta – rozdarty pomiędzy miłością do żony i lojalnością wobec Hale’a facet coraz żwawiej maszeruje w stronę przepaści. To dwie wspaniałe role. Docenią je ci, którzy obgryzali paznokcie na myśl o ponownym ekranowym spotkaniu Di Caprio (siedem wspólnych filmów ze Scorsesem) oraz De Niro (jedenaście razy na jednym planie) – ostatni raz doszło do niego trzydzieści lat temu w "Chłopięcym świecie"! ale przede wszystkim ci, dla których krwawy mit założycielski Ameryki nadaje się na fundament najczarniejszej z komedii. Sceny, w których Hale musztruje swojego siostrzeńca lub podtapia go w bagienku nacjonalistycznych frazesów mają w sobie nihilistyczną, komediową energię "Chłopców z ferajny", "Infiltracji" i "Kasyna".
Całą recenzję autorstwa Michała Walkiewicza znajdziecie TUTAJ.