Kolejny dzień na festiwalu w Cannes, kolejne filmy w wyścigu o Złotą Palmę. Michał Walkiewicz wybrał się na nowy film legendy włoskiego kina Marco Bellocchio ("Witaj, nocy", "Czas religii", "Zdrajca") – "Porwanie". Obejrzał również "Firebrand" Karima Ainouza, w którym Jude Law i Alicia Vikander wcielają się w Henryka VIII i jego ostatnią żonę, Katarzynę Parr.
Katarzyna Aragońska – wygnana z dworu. Anna Boleyn – ścięta za spiskowanie przeciw Koronie. Jane Seymour – zmarła tuż po urodzeniu królewskiego potomka. Anna Kliwijska – usunięta z dworu za brzydotę. Katarzyna Howard – ścięta za zdradę i cudzołóstwo. A w niedzielę Henryk VIII odpoczywał.
Dwór "Z Bożej Łaski Króla Świata", mówiąc delikatnie, nie był krynicą męskiego honoru oraz oazą kobiecej samorealizacji. Małżeństwo z monarchą przypominało grę w rosyjską ruletkę, a jedyna zwyciężczyni, Katarzyna Parr, przeżyła Tudora zaledwie o rok. Jej filmowa biografia mogła być opowieścią o kobiecie pod wielokierunkową presją, uwięzionej w matni politycznych intryg, emocjonalnych długów i nierozstrzygalnych moralnych dylematów. Mogła też być kameralnym horrorem o pojedynku empatki i psychopaty, filmem, który całą relację władzy i podległości zamyka w ciasnej komnacie z prowadzącym do niej korytarzem. A jest historyczną blagą z tabloidowym nagłówkiem. Zboczeniec z gangreną chciał ją zgwałcić! Nie uwierzysz, co zrobiła!
Katarzynę Parr, dosłownie i w przenośni, poznajemy w lesie. Niedaleko kapliczki Najświętszej Panienki spotyka się z heretyczką Anną Askew, która – wystylizowana na ducha zielonej gęstwiny – zatacza dłońmi kręgi w powietrzu, czaruje wieśniaków i wieszczy insurekcję. Błyskawicznie staje się jasne, iż kobieta jest rozdarta pomiędzy lojalnością wobec króla i miłością do przyjaciółki z dzieciństwa. Dla świeżo upieczonej regentki jest to nieszczególnie komfortowa pozycja, z kolei odgrywająca bohaterkę Alicia Vikander prezentuje w początkowych partiach filmu ten rodzaj miękkiego autorytetu, który automatycznie sugeruje psychologiczną głębię.
Spokojnie, to tylko chwilowa usterka. Podobnie jak Madame Du Barry z otwierającej canneński festiwal "Kochanicy króla", Parr jest nie tylko pozbawiona wad, ale też wyzuta z jakichkolwiek ambiwalentnych cech charakteru. Scenarzystki, siostry Ashforth, dwoją się i troją, by nagiąć fakty do wygodnej wizji, w której nieskończenie mądra, niepomiernie wrażliwa i skora do introspekcji na akord bohaterka rozdaje karty. Problem w tym, iż Parr nie była ani proto-sufrażystką, ani jedyną regentką pod nieobecność króla (Katarzyna Aragońska: ktoś pytał?); jej gruntowna edukacja też nie stanowiła dworskiego wyjątku (Anna Boleyn be like: CO?). Scenarzystki rozsiewają te sugestie, jakby nie miały żadnej fabularnej wagi. Tak naprawdę zamieniają jednak "Firebrand" w kino fundamentalnie niepoważne. Karuzela śmiechu rozkręca się na dobre, gdy z dalekiej Francji powraca sam Henryk VIII. Z ropiejącą nogą, brodą w kolorze spleśniałego twarogu i monstrualnym sztucznym brzuchem Jude Law wygląda jak skrzyżowanie Bachusa, Sinobrodego i doktora Wilczura. Siostro, nosze!
Całą recenzję "Firebrand" przeczytacie na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
W moim prywatnym gabinecie figur woskowych Marco Bellocchio zajmuje zaszczytne miejsce obok Dua Lipy, Jamesa Camerona i Zlatana Ibrahimovica – nie wiem, do czego musiałby się posunąć, żeby moja miłość osłabła choćby o jedno westchnienie. To mój ulubiony, żywy lub martwy, klasyk włoskiego kina. Może dlatego, iż nie lubi kleru. A być może dlatego, iż nie nurza się w bajorku autotematyzmu, nie potrzebuje terapii (a przynajmniej – terapii kamerą), a na jesieni życia wciąż pozostaje reżyserem Tematów. Tak było w "Pięściach w kieszeni", które pozostają najbardziej trzeźwym z manifestów gniewnej włoskiej młodzieży lat 60. Tak było w wybitnym "Witaj, nocy", gdzie opowieść o porwaniu i zabójstwie premiera Aldo Moro zamienił w wielki współczesny moralitet. I tak jest w "Rapito" – historii żydowskiego chłopca uprowadzonego przez papieża Piusa IX i przechrzczonego wbrew woli zrozpaczonej rodziny.
Casus jednego z siedmiorga dzieci Momolo Mortary jest dobrze udokumentowany. Chłopak został zabrany ze swojego domu w Bolonii w 1953 roku i jak stało w papieskich dokumentach, został ochrzczony wiele lat wcześniej, w tajemnicy przed ojcem. Tamtejsze prawo zabraniało innowiercom wychowywać katolickie dzieci, ale to, co na początku było jedynie kolejnym punktem węzłowym w napiętych relacjach miejscowych Żydów oraz kościelnej władzy, w konsekwencji stało jednym z katalizatorów unifikacji Włoch. Pod względem strategii estetycznej, Bellocchio podąża za tym wyimkiem z podręcznika – przechodzi od szczegółu do ogółu, od detalu do zamaszystej panoramy. W pierwszej scenie widzimy zatrzymanie chłopca, dusimy się w ciasnej izbie wraz z jego ojcem, matką i rodzeństwem, kamera zagląda nam prosto w oczy. W finale – dzięki rozległej politycznej perspektywie – "Rapito" będzie już oddychać szerokimi planami, długimi ujęciami i scenami zbiorowymi.
Jasne, to eleganckie wizualne decorum, ale też coś więcej. Jako iż polityka interesuje Bellocchio głównie jako kontekst, jego film to przede wszystkim rzecz o rodzinie w kryzysie – zarówno w kryzysie tożsamościowym, jak i w kryzysie wiary. Cała struktura narracyjna staje się natomiast pejzażem świadomości rodziców małego Edgardo – z ich perspektywy walka o wyszarpanie dziecka z rąk papieża to tak naprawdę wyścig z czasem. Włączony w obręb katolickiej wspólnoty, chłopak uczy się pilnie przez całe ranki, a z lokalnych przysmaków najbardziej smakuje mu hostia. Zaś zdesperowana rodzina wytacza najcięższe działa: podburza żydowską społeczność, naciska na redaktorów i kronikarzy, szuka pomocy w rabinacie, śle listy do Ameryki. "Jeśli zapomni, iż jest Żydem, stracimy go na zawsze" – lamentuje ojciec. Edgardo tymczasem rzuca się do matczynych stóp, krzyczy, wierzga, płacze. Nie zapomina. Do czasu.
Całą recenzję "Rapito" przeczytacie na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
***
Henryku, jak ci na imię?
recenzja "Firebrand", reż. Karim Ainouz
autor: Michał Walkiewicz
Katarzyna Aragońska – wygnana z dworu. Anna Boleyn – ścięta za spiskowanie przeciw Koronie. Jane Seymour – zmarła tuż po urodzeniu królewskiego potomka. Anna Kliwijska – usunięta z dworu za brzydotę. Katarzyna Howard – ścięta za zdradę i cudzołóstwo. A w niedzielę Henryk VIII odpoczywał.
Dwór "Z Bożej Łaski Króla Świata", mówiąc delikatnie, nie był krynicą męskiego honoru oraz oazą kobiecej samorealizacji. Małżeństwo z monarchą przypominało grę w rosyjską ruletkę, a jedyna zwyciężczyni, Katarzyna Parr, przeżyła Tudora zaledwie o rok. Jej filmowa biografia mogła być opowieścią o kobiecie pod wielokierunkową presją, uwięzionej w matni politycznych intryg, emocjonalnych długów i nierozstrzygalnych moralnych dylematów. Mogła też być kameralnym horrorem o pojedynku empatki i psychopaty, filmem, który całą relację władzy i podległości zamyka w ciasnej komnacie z prowadzącym do niej korytarzem. A jest historyczną blagą z tabloidowym nagłówkiem. Zboczeniec z gangreną chciał ją zgwałcić! Nie uwierzysz, co zrobiła!
Katarzynę Parr, dosłownie i w przenośni, poznajemy w lesie. Niedaleko kapliczki Najświętszej Panienki spotyka się z heretyczką Anną Askew, która – wystylizowana na ducha zielonej gęstwiny – zatacza dłońmi kręgi w powietrzu, czaruje wieśniaków i wieszczy insurekcję. Błyskawicznie staje się jasne, iż kobieta jest rozdarta pomiędzy lojalnością wobec króla i miłością do przyjaciółki z dzieciństwa. Dla świeżo upieczonej regentki jest to nieszczególnie komfortowa pozycja, z kolei odgrywająca bohaterkę Alicia Vikander prezentuje w początkowych partiach filmu ten rodzaj miękkiego autorytetu, który automatycznie sugeruje psychologiczną głębię.
Spokojnie, to tylko chwilowa usterka. Podobnie jak Madame Du Barry z otwierającej canneński festiwal "Kochanicy króla", Parr jest nie tylko pozbawiona wad, ale też wyzuta z jakichkolwiek ambiwalentnych cech charakteru. Scenarzystki, siostry Ashforth, dwoją się i troją, by nagiąć fakty do wygodnej wizji, w której nieskończenie mądra, niepomiernie wrażliwa i skora do introspekcji na akord bohaterka rozdaje karty. Problem w tym, iż Parr nie była ani proto-sufrażystką, ani jedyną regentką pod nieobecność króla (Katarzyna Aragońska: ktoś pytał?); jej gruntowna edukacja też nie stanowiła dworskiego wyjątku (Anna Boleyn be like: CO?). Scenarzystki rozsiewają te sugestie, jakby nie miały żadnej fabularnej wagi. Tak naprawdę zamieniają jednak "Firebrand" w kino fundamentalnie niepoważne. Karuzela śmiechu rozkręca się na dobre, gdy z dalekiej Francji powraca sam Henryk VIII. Z ropiejącą nogą, brodą w kolorze spleśniałego twarogu i monstrualnym sztucznym brzuchem Jude Law wygląda jak skrzyżowanie Bachusa, Sinobrodego i doktora Wilczura. Siostro, nosze!
Całą recenzję "Firebrand" przeczytacie na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.
***
Teoria chaosu
recenzja filmu "Rapito", reż. Marco Bellocchio
autor: Michał Walkiewicz
W moim prywatnym gabinecie figur woskowych Marco Bellocchio zajmuje zaszczytne miejsce obok Dua Lipy, Jamesa Camerona i Zlatana Ibrahimovica – nie wiem, do czego musiałby się posunąć, żeby moja miłość osłabła choćby o jedno westchnienie. To mój ulubiony, żywy lub martwy, klasyk włoskiego kina. Może dlatego, iż nie lubi kleru. A być może dlatego, iż nie nurza się w bajorku autotematyzmu, nie potrzebuje terapii (a przynajmniej – terapii kamerą), a na jesieni życia wciąż pozostaje reżyserem Tematów. Tak było w "Pięściach w kieszeni", które pozostają najbardziej trzeźwym z manifestów gniewnej włoskiej młodzieży lat 60. Tak było w wybitnym "Witaj, nocy", gdzie opowieść o porwaniu i zabójstwie premiera Aldo Moro zamienił w wielki współczesny moralitet. I tak jest w "Rapito" – historii żydowskiego chłopca uprowadzonego przez papieża Piusa IX i przechrzczonego wbrew woli zrozpaczonej rodziny.
Casus jednego z siedmiorga dzieci Momolo Mortary jest dobrze udokumentowany. Chłopak został zabrany ze swojego domu w Bolonii w 1953 roku i jak stało w papieskich dokumentach, został ochrzczony wiele lat wcześniej, w tajemnicy przed ojcem. Tamtejsze prawo zabraniało innowiercom wychowywać katolickie dzieci, ale to, co na początku było jedynie kolejnym punktem węzłowym w napiętych relacjach miejscowych Żydów oraz kościelnej władzy, w konsekwencji stało jednym z katalizatorów unifikacji Włoch. Pod względem strategii estetycznej, Bellocchio podąża za tym wyimkiem z podręcznika – przechodzi od szczegółu do ogółu, od detalu do zamaszystej panoramy. W pierwszej scenie widzimy zatrzymanie chłopca, dusimy się w ciasnej izbie wraz z jego ojcem, matką i rodzeństwem, kamera zagląda nam prosto w oczy. W finale – dzięki rozległej politycznej perspektywie – "Rapito" będzie już oddychać szerokimi planami, długimi ujęciami i scenami zbiorowymi.
Jasne, to eleganckie wizualne decorum, ale też coś więcej. Jako iż polityka interesuje Bellocchio głównie jako kontekst, jego film to przede wszystkim rzecz o rodzinie w kryzysie – zarówno w kryzysie tożsamościowym, jak i w kryzysie wiary. Cała struktura narracyjna staje się natomiast pejzażem świadomości rodziców małego Edgardo – z ich perspektywy walka o wyszarpanie dziecka z rąk papieża to tak naprawdę wyścig z czasem. Włączony w obręb katolickiej wspólnoty, chłopak uczy się pilnie przez całe ranki, a z lokalnych przysmaków najbardziej smakuje mu hostia. Zaś zdesperowana rodzina wytacza najcięższe działa: podburza żydowską społeczność, naciska na redaktorów i kronikarzy, szuka pomocy w rabinacie, śle listy do Ameryki. "Jeśli zapomni, iż jest Żydem, stracimy go na zawsze" – lamentuje ojciec. Edgardo tymczasem rzuca się do matczynych stóp, krzyczy, wierzga, płacze. Nie zapomina. Do czasu.
Całą recenzję "Rapito" przeczytacie na karcie filmu POD LINKIEM TUTAJ.