CANNES 2023: 10/10 dla polskiej koprodukcji o Holokauście

filmweb.pl 1 rok temu
Kolejny dzień na festiwalu w Cannes i kolejne propozycje konkursowe. Michał Walkiewicz wybrał się na nowy film Jonathana Glazera, twórcy "Sexy Beast", "Narodzin" i "Pod skórą". To polska koprodukcja "Strefa interesów" ze zdjęciami Łukasza Żala – opowieść o Holokauście, jakiej wcześniej nie było i, jeżeli wierzyć dziennikarzom, jeden z murowanych faworytów do Złotej Palmy. Tymczasem Daria Sienkiewicz wybrała się na turecką prowincję, gdzie swój nowy film nakręcił Nuri Bilge Ceylan. Czy autor "Pewnego razu w Anatolii" i "Zimowego snu" wciąż jest w formie?

***

Dźwiękoszczelni

recenzja filmu "Strefa interesów", reż. Jonathan Glazer
autor: Michał Walkiewicz

Zaczyna się tam, gdzie kamera zagląda rzadko, czyli w całkowitej ciemności; w magmie fonii bez wizji, pośród stłumionych krzyków przechodzących w dziecięcy gwar, w końcu zaś zamieniających się w śpiew nadrzecznej fauny. Nad wodą jest pomost, niedaleko łąka, zaś po drugiej stronie szosy dwukondygnacyjny dom. W ogrodzie kwitnie bez, a grządki pomidorów i sałaty wiodą pod mur zwieńczony drutem kolczastym. Ceglana ściana odgradza domostwo od obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Czasem rzeką płyną ludzkie kości. Po kąpieli trzeba wyszorować całe ciało. Do krwi.

Twórczość Jonathana Glazera – twórcy tak różnych filmów jak "Sexy Beast" o angielskim gangsterze, którego na emeryturze w Hiszpanii dopada przeszłość, oraz "Pod skórą" o kosmitce zamieniającej mężczyzn w pulsującą biomasę – trudno otworzyć jakimś zgrabnym, krytyczno-filmowym wytrychem. choćby tym, który zwykle pasuje do zamka wszelkich form hybrydowych, na przykład kina romansującego z wideo-artem. Podobnie, choć oczywiście w mikroskali, sprawa ma się z jego nowym filmem. "Strefę interesów" wypadałoby umieścić w tradycji filmów Holokauście – gdzieś pomiędzy monumentalną elegią "Shoah" Claude’a Lanzmanna, zagarniającą największe pole społecznej świadomości "Listą Schindlera" Stevena Spielberga oraz intymną wyprawą do jądra ciemności z Pawłem Łozińskim w "Miejscu urodzenia". Wydaje się jednak dziełem na tyle osobnym, iż najłatwiej mówić o nim przez zaprzeczenie. Na przykład jako o estetyczno-intelektualnym rewersie "Syna Szawła" László Nemesa. W tamtym filmie przeciskaliśmy się w tłumie ofiar, zawieszona na ramieniu palacza zwłok z Sonderkommando kamera zatrzymywała się przy każdym trybiku nazistowskiej maszyny śmierci. Tutaj mrużymy oczy, żeby przyjrzeć się oprawcom, kamera zachowuje dystans i podgląda rezydentów domu – komendanta obozu Rudolfa Hossa (Christian Friedel), jego żonę Hedwigę (znana z "Toniego Erdmanna" Sandra Huller), teściową, dwójkę dzieci i służbę na obozowej przepustce.

Hoss jest prawdziwą postacią. Był komendantem w Oświęcimiu przez trzy lata. Unowocześniał krematoria, ergo – przyspieszał proces zamieniania ludobójstwa w ekonomiczną kalkulację. Glazer korzysta w swoim tekście z powieści zmarłego przed kilkoma dniami Martina Amisa, choć historię "zwyczajnego życia nazistów" koduje w sugestywniejszym niż Amis języku. O ile książka opowiadała o romansie oficera SS z żoną komendanta obozu, o tyle reżyser skupia się wyłącznie na rutynie małżeńskiego życia. Choć pisarz, w akcie niewątpliwej artystycznej odwagi, nasycił całość czarnym humorem, Glazer celuje w złoty środek pomiędzy laboratoryjnym chłodem a ledwie sygnalizowaną groteską. Hoss i jego żona przypominają bohaterów upiornej bukoliki. Ich codzienna egzystencja wydaje się zestrojona z rozkwitającą przyrodą. Zaś nuda jest doświadczeniem niemal epifanijnym. Małżeństwo spędza czas na rozmowach i zabawach z dziećmi, w ogrodzie i nad rzeką. On musi wyjechać, by zabijać Żydów jeszcze skuteczniej i na większą skalę, ale Ona nie chce opuszczać raju, w którym posadziła kwiaty. Konflikt rodem z melodramatu, choć film jest przecież horrorem. Źródłem egzystencjalnej grozy pozostaje sam kontekst – świadomość tego, iż za murem dochodzi do największej zbrodni w dziejach ludzkości.

Operator Łukasz Żal, kompozytorka Mica Levi oraz montażysta dźwięku Johnnie Burn budują kontrast w pełnej artystycznej symbiozie, choć metaforycznie sami znajdują się po dwóch stronach muru. Podczas gdy w statycznych kadrach, dalszych planach i długich ujęciach zaklęta jest prawda o idyllicznej codzienności bohaterów, Levi oraz Burn nadają prosto z dziewiątego kręgu. Horror wsącza się w nieskazitelną rzeczywistość w formie odległych krzyków, przytłumionych wystrzałów, ledwie słyszalnego furkotu przemysłowego pieca, "tąpnięć" sekcji dętej, mrożących krew w żyłach, atonalnych miniatur. W rękach Glazera to potężne narzędzia narracyjne. To dzięki nim zamienia wyprane przez popkulturę znaki w rodzaju wyprasowanego w kant esesmańskiego munduru, spaceru ulicą okupowanego miasta, czy ognistej łuny nad obozem koncentracyjnym w świadectwa niewypowiedzianego terroru.

Całą recenzję autorstwa Michała Walkiewicza możecie przeczytać TUTAJ.


Dawno temu w trawie

recenzja filmu "About Dry Grasses", reż. Nuri Bilge Ceylan
autorka: Daria Sienkiewicz


Witamy we wschodniej Anatolii, krainie dwóch pór roku. Zimą oślepiająca biel wypełnia horyzont, to pejzaż ludzkiej niechęci do życia. ale zanim głęboki smutek zdąży zniknąć z twarzy tutejszych mieszkańców, niespodziewanie przychodzi lato, a spod stopniałego śniegu wyrasta pożółkła, wysuszona trawa. Te półmartwe, nikomu niewadzące źdźbła Nuri Bilge Ceylan z odrobiną mizantropicznej ironii porównuje do człowieka i jego największych wad – egoizmu i bierności. W ponad trzygodzinnym "About Dry Grasses" turecki reżyser prześwietla lokalne hierarchie społeczne, demontuje związki damsko-męskie i wchodzi w filozoficzne dysputy ze swoimi bohaterami. Kolejny raz to dialogi grają u Ceylana pierwsze skrzypce. Rozmowa zaczyna się zawsze przy filiżance słabej czarnej herbaty.


Trzydziestoparoletni Samet (Deniz Celiloğlu) to zblazowany nauczyciel plastyki, który w odciętej od świata anatolijskiej wiosce odbywa obowiązkowy staż. gwałtownie okazuje się, iż mężczyzna nie pała sympatią do swoich uczniów (z wyjątkiem klasowej ulubienicy Sevim), daleko mu do autorytetu w życiu zawodowym i prywatnym, na dodatek jest budzącym moralną odrazę egocentrykiem i manipulatorem. Ceylan stara się jednak, abyśmy dostrzegali w zamęcie Everymana na życiowym zakręcie. To zadanie niemal niewykonalne, zwłaszcza, iż dwuznaczna relacja Sameta z niepełnoletnią uczennicą, budząca oczywiste skojarzenia z powieścią Nabokova, wywołuje w nas niepokój i frustrację. Mężczyzna wykorzystuje fakt, iż Sevim się w nim podkochuje, faworyzując dziewczynkę w klasie i wręczając jej prezenty. Gdy jedna z nauczycielek konfiskuje napisany przez Sevim list miłosny, Samet, czując się jego adresatem, w tajemnicy i bezwstydnie czyta wyznania uczennicy. niedługo zostaje oskarżony o niestosowne zachowanie.

Jeśli myślicie, iż "About Dry Grasses" to film o groomingu albo cancel culture, reżyser ma dla was niespodziankę. gwałtownie zbacza z pierwotnego kursu, płynnie przechodząc do dalszej eksploracji międzyludzkich relacji i konfliktów. W życiu Sameta pojawia się inteligentna i wrażliwa Nuray (hipnotyzująca Merve Dizdar), którą początkowo chce on wyswatać ze swoim współlokatorem Kenanem (Musab Ekici). Gdy zauważa jednak, iż dwójka ma się ku sobie, postanawia odzyskać kontrolę nad swoim życiem. Ceylan z dużą dawką sytuacyjnego humoru i psychologicznego wyczucia lustruje trójkąt miłosny, badając granice między przyjaźnią, pragnieniem władzy a dominacją. Nuray, na której twarzy zawsze maluje się melancholijny smutek, to kobieta stanowcza i nieznoszącą bierności, dlatego spotkanie przy winie z Sametem zamienia się w żarliwą dyskusję na temat wkładu jednostek w społeczny porządek, wszechobecnego marazmu i, oczywiście, sensu życia w bezsensownym świecie.

Całą recenzję autorstwa Darii Sienkiewicz znajdziecie TUTAJ.
Idź do oryginalnego materiału