Byliśmy tacy niewinni! Bret Easton Ellis i Kobo Abe po latach

krytykapolityczna.pl 11 godzin temu

Bret Easton Ellis, Strzępy, przeł. Michał Rogalski, Znak 2024

Wiele lat temu uświadomiłem sobie, iż książka, powieść, to marzenie, które domaga się spełnienia.

Bret Ellis (narrator, nie mylić z autorem) przez czterdzieści lat nosił się z tym marzeniem, zanim zdecydował się opowiedzieć o najbardziej traumatycznym doświadczeniu w swoim życiu. Powieść stylizowana jest na szczerą autobiografię i rzeczywiście zawiera bardzo dużo wątków osobistych, przeplatając je z krwawym thrillerem, a może choćby horrorem. Czyli nie ma zaskoczenia, tego spodziewaliśmy się po autorze American Psycho.

Kiedy powieść ta ukazała się w Polsce na początku lat 90., wzbudziła sporą ekscytację – byliśmy tacy niewinni! Ale podobnie było kilka wcześniej w Stanach, też towarzyszyła jej atmosfera sensacji i kontrowersje. Jedni uważali, iż jest brutalna, nihilistyczna oraz mizoginiczna, inni widzieli w niej krytykę konsumpcyjnego stylu życia i duchowej pustki epoki. Przypomnijmy: jej bohater, bogaty konformistyczny przedstawiciel nowojorskiej elity na co dzień oddaje się rozbuchanej konsumpcji (jego idolem jest Donald Trump, wtedy w Polsce postać bez znaczenia), a w ukryciu dokonuje makabrycznych zbrodni. Dokładnie to samo – luksusowe życie i szokujące morderstwa – znajdziemy w Strzępach.

W każdym razie American Psycho stał się symbolem wzbudzającej kontrowersje literatury, w której opisy przemocy dla jednych mają charakter transgresywny – to dobrze – a inni uznają je wręcz za pornografię, która ma podniecać i zaspokajać niskie instynkty odbiorców – a to źle. Byłam więc ciekawa, jak może wyglądać spotkanie z prozą Ellisa po latach. Czy będziemy odbierali ją jako kontrowersyjną, czy raczej jako kolejny thriller, niech będzie, iż psychologiczny i zawierający elementy krytyki społecznej?

To prawda, zbrodnie w Strzępach są bardzo fikuśne, poprzedzone dziwnym nękaniem ofiary, zabijaniem i torturowaniem zwierząt, torturowaniem ofiary, wyczynianiem różnych eksperymentów ze zwłokami, jednak nie przerażają, tylko zastanawiamy się, a cóż to jeszcze autor wymyśli. Najpierw jednak przez wiele stron pojawiają się zapowiedzi, iż coś strasznego się wydarzy, potem napomknienia, iż się wydarzyło, ale naprawdę akcja nieco rusza z miejsca gdzieś w połowie tej ponad siedmiusetstronicowej powieści. Te rzucane co pewien czas smaczki mają utrzymać zainteresowanie czytelnika, który szuka przede wszystkim thrillera i chce się dowiedzieć, kto i dlaczego morduje, licząc na zaskakujące zakończenie. I choćby coś w tym rodzaju dostanie, o ile nie straci wcześniej cierpliwości. Czy bez tych wabików wytrzymalibyśmy tę lekturę? Ja chyba nie, chociaż ostatecznie doceniłam inne jej walory.

Zacznijmy od tła społecznego. Rok 1981, Los Angeles. Prywatna, bezpieczna i troskliwa szkoła średnia dla bardzo bogatych dzieciaków (do takiej rzeczywiście chodził autor). Rezydencje przy Mullholand Drive albo innym Beverly Hills. Ostatni rok nauki, czyli są to siedemnastolatkowie. Wszyscy bohaterowie są piękni, a każda część ich drobiazgowo opisanej garderoby jest jakiejś znanej i najdroższej marki, a kiedy kończyli szesnaście lat, dostawali prawo jazdy i wypasiony samochód. Rodzice rozwiedzeni, zajęci czymś innym, więc młodzi są wolni – piją, biorą narkotyki, łączą się w pary, chodzą do kina albo do klubów – życie wystawne, ale dość puste i monotonne. W klasie pojawia się nowy uczeń, piękny jak młody bóg, i wynika z tego sporo zamieszania. Czy seryjne morderstwa w okolicy i jego pojawienie się są ze sobą powiązane? Tak uważa Bret.

Są też liczne atrakcje dla nostalgicznych miłośników lat osiemdziesiątych (w Ameryce, ale to globalna kultura). Setki przywołanych utworów muzycznych, filmów, które się wtedy oglądało, trochę książek, krajobrazy LA.

I wreszcie najlepsza dla mnie warstwa tej powieści, autobiograficzna i tożsamościowa. Powieściowy Bret jest gejem, lub jest biseksualny, ale wyraźnie ważniejsi są dla niego mężczyźni. Znajdziecie tu dużo drobiazgowych i bezpruderyjnych opisów stosunków seksualnych. (Powszechnie uważa się, iż mężczyzn interesuje seks lesbijski, czemu kobiet nie miałby interesować seks między młodymi chłopcami niezwykłej urody?). Wiąże się z tym wiele bardzo powikłanych emocji.

Na co dzień Bret, choć są pewne podejrzenia, uchodzi za heteryka. Ma dziewczynę, najładniejszą w całej szkole, z którą sypia i ostentacyjnie okazuje jej zainteresowanie. Wciąż musi odgrywać rolę „normalnego chłopaka”, ukrywać przed przyjaciółmi nie tylko swoje preferencje, ale też drugie życie, które prowadzi. Dlatego zawsze czuje się wyobcowany, ma świadomość, iż wszystko, co robi, jest teatrem, i musi stale uważać, żeby wypaść przekonująco, bo w każdej chwili grozi mu dekonspiracja. Ukrywa też i wypiera alienujące go z grupy uczucia – depresję, lęk, gniew, fascynację przyjacielem hetero, zazdrość. Ostatecznie popada w stan bliski paranoi i dlatego jest narratorem niewiarygodnym, tracimy zaufanie do jego opowieści. Także kiedy opisuje wszystko po czterdziestu latach, przez cały czas nie mówi nam wszystkiego. To jest naprawdę dobrze zrobione, ale czy warte siedmiuset stron lektury? Może, ale dobrze wcześniej wiedzieć, na co się piszecie.

Kōbō Abe, Czwarta epoka, przeł. Mikołaj Melanowicz, Karakter 2025

Na głębokości pięciu tysięcy metrów równina pokryta grubą, podziurawioną warstwą błota niby sierścią jakiegoś pradawnego zwierzęcia nagle się podniosła. I natychmiast rozsypała – zmieniła w ciemną chmurę, zabulgotała i pochłonęła gwiazdki planktonu przepływające ławicą przed czarną przezroczystą ścianą.

Japońska powieść science fiction napisana pod koniec lat 50. No i przez Kōbō Abe, którego pamiętam jeszcze z czasów, kiedy pisało się Abe Kobo. Teraz jest prawidłowo, czyli najpierw nazwisko. To autor wielokrotnie wznawianej Kobiety z wydm, która ukazała się w Polsce po raz pierwszy jakieś pół wieku temu. przez cały czas ją jednak pamiętam – mniej więcej: była tam kobieta, mężczyzna, dużo piasku, ogólny niepokój egzystencjalny oraz jakaś opresja. I była to naprawdę przepiękna powieść! Liczyłam, iż tym razem będzie podobnie, choćby jeżeli nie będzie to jakieś wybitne s-f, choćby dlatego, iż ten gatunek dość gwałtownie się starzeje. I rzeczywiście nie jest, ale zdolności profetycznych autorowi nie można odmówić.

Mamy tu więc myślącą maszynę elektroniczną, która przewiduje przyszłość. I ten wątek przewidywania przyszłości, mimo iż najważniejszy dla tej powieści, wypada najsłabiej, dużo tu rozmaitych niekonsekwencji. W tle czasy zimnej wojny. Rosjanie pierwsi stworzyli maszynę, która przewiduje przyszłość, a jej prognoza jest taka, iż w ciągu trzydziestu dwóch lat powstanie pierwsze społeczeństwo komunistyczne, a w roku 2018 upadnie ostatnie kapitalistyczne. Niestety, nie w tym kierunku idzie książka, a to bym chciała zobaczyć!

Japończycy też konstruują sobie taką maszynę i z jakichś powodów postanawiają użyć jej nie do prognoz politycznych czy społecznych, ale do przewidywania losu jednostki. Niestety wytypowana do badania osoba zostaje zamordowana i maszyna, nakarmiona mnóstwem danych, ma odpowiedzieć na pytanie, kto zabił? Jak widać, to wcale nie jest to przewidywanie przyszłości, bo dotyczy wydarzenia przeszłego. I ostatecznie funkcjonuje ona mniej więcej tak, jak dzisiejsza AI i z czasem stanie się niebezpieczna. Autor przewidział też inne problemy: podniesienie poziomu wód związane ze zmianami klimatu oraz niebezpieczeństwa niesione przez inżynierię genetyczną. Miłośnicy gatunku znajdą tu może kilka ciekawych konceptów, ale to chyba bardziej ciekawostka dla kolekcjonerów.

Pozostaje pytanie, czy to jest piękna książka? Niestety nie jest, coś w niej cały czas zgrzyta, nie wiem, czy to jakiś inny pisarz niż ten, którego zapamiętałam, czy chodzi o tłumaczenie, chociaż to ten sam tłumacz, który kiedyś przełożył Kobietę z wydm.

Idź do oryginalnego materiału