„Być kochaną” – autoterapia na ekranie [RECENZJA]

filmawka.pl 2 dni temu

Skandynawowie i Skandynawki od lat przyzwyczajają nas do bolesnej szczerości w opowiadaniu o emocjach. Być kochaną to kolejny taki obraz – autentyczny, wnikliwy portret kobiety w momencie rozpadu związku.

Film Lilji Ingolfsdottir rozpoczyna się jak rasowa komedia romantyczna. Dynamiczny montaż sentymentalnych kadrów tworzy kolaż „the best of” z życia głównej bohaterki i jej drugiego męża – od pierwszego spotkania, przez namiętny początek i fazę honeymoon, aż po zaręczyny i ciążę. Wejście w nowy związek staje się dla Marii obietnicą świeżego początku. Aż nagle – krach. Głos z offu chłodno konstatuje, iż owszem, było pięknie, ale to już przeszłość. Kilka lat później rzeczywistość protagonistki wygląda zupełnie inaczej.

W duchu skandynawskiego kina obyczajowego Ingolfsdottir rezygnuje z dramaturgicznych fajerwerków na rzecz emocjonalnej autentyczności. Jej film – oszczędny w środkach wyrazu – na chłodno obserwuje bohaterkę. Kamera z ręki, naturalne oświetlenie, proste kadry mają przybliżyć nas do Marii i jej najgłębiej skrywanych emocji. Brak tu zabawy filmową formą, jest za to pragmatyczna funkcjonalność. Większość czasu spędzamy z bohaterką w jej domu; tylko czasem wychodzimy z nią do gabinetu psychoterapeutki lub pod szkołę córki. Ten przestrzenny minimalizm podkreśla, jak zawężone stało się życie Marii, która przez ostatnie lata funkcjonowała głównie jako żona i matka.

„Być kochaną” / mat. prasowe Gutek Film

Z notatki prasowej dowiadujemy się, iż Być kochaną wyrasta z osobistych doświadczeń Ingolfsdottir – i rzeczywiście, czuć to w każdym kadrze. Reżyserka podchodzi bardzo blisko swojej bohaterki, ogołaca ją z intymności. Fabuła skupia się wokół kilku kluczowych momentów: jednym z nich jest decyzja o rozstaniu – tymczasowym lub ostatecznym – a kolejnym, jeszcze istotniejszym, proces mierzenia się ze stratą. To właśnie ten etap staje się osią emocjonalną filmu – wejścia w terapię, nauki rozumienia i oswajania własnych emocji. Pod tym względem trafniejszy od polskiego okazuje się tytuł angielski, Loveable (choć oryginał – Elskling – oznacza po norwesku po prostu „kochanie”). Sygnalizuje on przesunięcie akcentu z potrzeby bycia obiektem uczuć na gotowość do samoakceptacji. Maria nie będzie już rozpaczliwie szukać miłości u drugiej osoby ani walczyć o mężczyznę, którego traci. Jej podróż prowadzi do wnętrza siebie – ku odkryciu, iż bycie kochaną zaczyna się od pokochania samej siebie.

Pod tym względem seans potrafi być też frustrujący. Sigmund – drugi mąż Marii – też ma swoje za uszami. Widzimy, jak manipuluje bohaterką, gaslightuje ją i podważa jej emocje, nie ponosząc przy tym żadnych konsekwencji. Obwinia ją za rozpad związku, nie uznając swojej współodpowiedzialności. Dla widowni – podobnie jak dla bohaterki – to kubeł zimnej wody: film nie proponuje rozliczenia mężczyzny, kieruje uwagę wyłącznie na kobietę. Ten wybór Ingolfsdottir wydaje się bardzo świadomy. Poczucie niesprawiedliwości jest tu częścią procesu – punktem wyjścia do zrozumienia, iż prawdziwa przemiana nie polega na wskazaniu winnego, ale na przepracowaniu własnych traum i schematów. Być kochaną stawia tezę, iż dopiero konfrontacja z własnymi mechanizmami – z tym, co w nas przyciąga destrukcyjne relacje lub pozwala im trwać – umożliwia wyjście z błędnego koła.

Wchodzimy z bohaterką w proces terapii, który dla widowni może być równie oczyszczający, co obciążający emocjonalnie. Film staje się lekcją czułości wobec siebie samej. To niemal one woman show, w którym cały emocjonalny ciężar spoczywa na barkach Helgi Guren. Jej kreacja jest niezwykle subtelna, pozbawiona aktorskiej maniery i efektownych gestów. Guren buduje postać Marii poprzez mikroekspresje, drobne napięcia mięśni twarzy, niepewne spojrzenia, a czasem przez samą ciszę, która potrafi wyrazić więcej niż słowa.

„Być kochaną” / mat. prasowe Gutek Film

Ta rola przyniosła jej główną nagrodę aktorską podczas gali rozdania Amandy – norweskiego odpowiednika Oscara. Film odniósł tam zresztą ogromny sukces, zdobywając aż cztery statuetki, w tym najważniejsze – za najlepszy film, reżyserię i scenariusz – konkurując ze znakomitymi Snami o miłości Jona Haugeruda i Armandem Halfdana Ullmanna Tøndela. Choć nie do końca podzielam werdykt jury – wymienione tytuły to dzieła bardziej kompletne, sięgające po bardziej wyrafinowane środki wyrazu. Samo zestawienie tej trójki mówi wiele o tym, co dziś zajmuje norweską kinematografię. Wszystkie trzy, choć w różny sposób, stawiają w centrum kobiety, ich historie związane z rodziną i relacjami.

Być kochaną to film dla tych, którzy w kinie szukają prawdy – nie spektakularnych zwrotów akcji, ale naturalizmu i emocjonalnej szczerości. To seans, który może działać jak terapia: nie daje gotowych odpowiedzi, ale zachęca do przyjrzenia się sobie z większą czułością. Sama Ingolfsdottir wykonała ten krok, przepracowując swoje emocje na ekranie. Jestem ciekawy, dokąd zaprowadzi ją ten proces w kolejnych projektach – i życzę jej, by pozostała równie autentyczna, a przy tym postawiła na większą zabawę materią filmową.


Korekta: Anna Czerwińska

Idź do oryginalnego materiału