Zagadkowy tytuł nowego filmu Yorgosa Lanthimosa nie jest ani żartem, ani artystyczną prowokacją. Zgodnie z mitologią grecką bugonia to wiara, iż pszczoły rodzą się z ciał martwych zwierząt, w szczególności byków. Śmierć daje nowe życie, cykl zostaje domknięty, a równowaga w przyrodzie – zachowana. Znajomość etymologii tytułu pozwala spojrzeć na film Lanthimosa – a zwłaszcza na jego nihilistyczne zakończenie – w nowy, zaskakująco optymistyczny sposób. Naprowadza nas również na najważniejsze dla interpretacji Bugonii zwierzęta: pszczoły.
„Za co podziwiasz pszczoły?” – pyta w pewnym momencie grany przez Jesse’ego Plemonsa Teddy, sam zajmujący się hobbystycznie hodowlą owadów. Pytanie skierowane jest do przywiązanej do krzesła Michelle, CEO wielkiej korporacji produkującej szkodliwe dla środowiska pestycydy. Kobieta nie zastanawia się długo, odpowiada intuicyjnie, zgodnie z własnymi przekonaniami: za organizację i etykę pracy, za to, iż wykonują swoje obowiązki bez ciągłego narzekania na rzeczywistość dookoła. „I to właśnie sprawia, iż tak łatwo jest je eksploatować?” – kontruje Teddy. Pytanie o to, czy rozmowa cały czas dotyczy pszczół jest, rzecz jasna, pytaniem retorycznym.

Podobnie jest zresztą w Bugonii z kwestią kosmitów – wątkiem absolutnie kluczowym, skonstruowanym w oparciu o ciągłe napięcie pomiędzy znaczeniem dosłownym a metaforycznym. Tak, Teddy i jego kuzyn Don porywają Michelle, bo naprawdę wierzą, iż jest ona przedstawicielką obcej cywilizacji, zagrażającej przetrwaniu ludzkości. Wytrawny scenariusz Willa Tracy’ego (scenarzysty Menu i Sukcesji) zwodzi nas w kwestii prawdziwej tożsamości bohaterki do samego końca, od początku udowadnia jednak, iż w sensie metaforycznym porywacze mają rację – Michelle rzeczywiście jest z innej planety.
W otwierającej film sekwencji montażowej Lanthimos zderza ze sobą dwa poranki. Gnieżdżący się w zbutwiałym domu incele biegają po lesie, wykonują ćwiczenia na zgrzybiałej podłodze, a do poruszania się po mieście używają rozklekotanych rowerów. Prominentna bizneswoman ćwiczy w tym czasie jogę na tarasie swojego apartamentu, na twarzy ma LED-ową maskę, która poprawia cerę, a do siedziby firmy jedzie ogromnym, czarnym jeepem, popijając przy tym dietetycznego shake’a ze Stanleya i podśpiewując beztrosko Chapelle Roan. Bohaterowie żyją w tym samym miejscu, ale w dwóch różnych rzeczywistościach, oddalonych od siebie o całe lata świetlne. Do ich przecięcia może dojść dopiero na skutek zaistnienia bardzo specyficznych okoliczności.

W tym sensie działalność Teddy’ego i Dona ma charakter klasowy. Jest zakamuflowaną, nie do końca uświadomioną zemstą za społeczną niesprawiedliwość – determinizm, który jednych posadził na szczycie, a drugich zmusił do nieustannej walki o przetrwanie. Są robotnice i jest królowa, tak jak we wspaniale zorganizowanym roju. Na pozór powinniśmy więc Teddy’emu i Donowi kibicować. Ich intencje wydają się czyste: oto dwóch underdogów próbuje uratować świat przed zagładą, sprzeciwiając się przy tym kapitalistycznemu wyzyskowi. Lanthimos i Tracy sprawę jednak komplikują. Robią z bohaterów (przede wszystkim z Teddy’ego, którego Don bezrefleksyjnie idealizuje) fanatycznych wyznawców teorii spiskowych, niebezpiecznych radykałów czerpiących wiedzę na temat świata z algorytmów YouTube’a i Reddita. Szaleństwo i towarzysząca szaleństwu skłonność do przemocy sprawia, iż zastanowimy się dwa razy, zanim postanowimy przyznać im rację w jakiejkolwiek kwestii.
Takiemu duetowi reżyser i scenarzysta przeciwstawiają kobietę chłodną do szpiku kości. Korpo-żmiję, która wysokie stanowisko zawdzięcza nie tylko odpowiedniemu urodzeniu, ale również, opanowanej do perfekcji, sztuce manipulacji. Jedną z największych zalet Bugonii jest ciągłe operowanie w moralnej strefie szarości. Trudno sympatyzować z którąkolwiek z postaci, a jednocześnie trudno którąkolwiek jednoznacznie potępić oraz znienawidzić. Argumenty zostają rozdzielone mniej więcej równomiernie, a pojedynki retoryczne pomiędzy Teddym a Michelle – dotyczące kondycji współczesnego świata – trzymają w takim samym napięciu, co sporadyczne sekwencje akcji. Jak nietrudno się domyślić: spora w tym zasługa Emmy Stone i Jesse’ego Plemonsa, którzy intensywnością swojej gry i możliwościami ekspresji mogliby obdzielić kilka innych zespołów aktorskich.

W tekstach na temat Bugonii przewijają się często porównania do Eddington Ariego Astera i Jednej bitwy po drugiej Paula Thomasa Andersona – dwóch satyr komentujących, w mniej lub bardziej zawoalowany sposób, pogłębiającą się polaryzację amerykańskiego życia społecznego. Projekt Lanthimosa można oczywiście analizować pod tym kątem, proponuję spojrzeć na niego jednak w szerszym, to znaczy bardziej uniwersalnym kontekście: zobaczyć w nim opowieść o nierównej dystrybucji władzy i, skazanej na niepowodzenie, próbie odwrócenia obowiązującego porządku.
Dziełem najbliższym duchowi Bugonii okazuje się w takiej optyce Parasite Bong Joon-ho (porównanie uprawomocnia dodatkowo fakt, iż film Lanthimosa jest wiernym remakem kultowego, koreańskiego science fiction Save the Green Planet!)– tam również atrakcyjny dla widza gatunek szedł pod rękę z klarownym przesłaniem społecznym, kontestującym istniejące podziały. Zamykający oba filmy, quasi-katartyczny wybuch przemocy nie pozostawia jednak żadnych złudzeń: prędzej doczekamy się końca ludzkości niż końca systemu, który pogłębia nierówności i zatruwa naszą planetę. Pozostaje liczyć na to, iż nasi następcy – kimkolwiek by się oni nie okazali – poradzą sobie z zadaniem urządzenia świata trochę lepiej.















