Filmy na podstawie komiksów przebyły niezwykle ciekawą ewolucję na przestrzeni dekad. w tej chwili chyba każdy, choćby niezainteresowany obrazkowymi pierwowzorami widz, jest świadom istnienia Kinowego Uniwersum Marvela, które zdążyło już prawdopodobnie nieodwracalnie wytracić swoje tempo sprzed lat. Jednak droga do osiągnięcia tej kolosalnej popularności była okupiona wieloma porażkami natury artystycznej i finansowej. Dzisiaj przyjrzymy się reliktowi z czasów, kiedy „kino superbohaterskie” (choć takiego określenia pewnie wtedy nie używano) złapało pierwszą, poważną stagnację, z której, o ironio, wydobył ją film nie uważany ówcześnie za jakkolwiek pasujący do tego podgatunku. Kino akcji z elementami horroru, opowiadające o wampirze z komiksów Marvela, będące w swojej istocie kiczowatym znakiem czasów, w których powstało? Nie, tym razem nie będzie o Morbiusie. Z okazji miesiąca Wampirawki i zeszłorocznego włączenia Wesley’a Snipesa w kanon MCU w Deadpool & Wolverine, zastanówmy się, dlaczego Blade: Wieczny łowca to tak istotny film.
Przede wszystkim, musimy wziąć pod uwagę jak dużym ryzykiem była realizacja tego projektu. W latach 90-tych filmy na podstawie komiksów nie były bezpieczną inwestycją. Dwie części Batmana od Joela Schumachera, Sędzia Dredd, Steel czy Spawn to tylko niektóre ze zrealizowanych we wspomnianej dekadzie dzieł po dzień dzisiejszy okrytych niesławą. I choć trafiały się pojedyncze przypadki sukcesu krytycznego jak Kruk z Brandoem Lee, publiczność wciąż nie była usatysfakcjonowana. Obecny stan rzeczy zamierzał zmienić David S. Goyer, który od lat próbował przebić się w branży ze swoimi scenariuszowymi adaptacjami komiksów Marvela i DC. Jedną z propozycji była oczywiście historia Erica Brooksa, znanego jako tytułowy Blade, różniąca się jednak dalece od swojego pierwowzoru. Ten debiutujący w Tomb of Dracula z 1973 roku bohater nie był ubranym w skórzany płaszcz, tajemniczym zabijaką z powlekaną srebrem kataną, a everymanem z bujnym afro, czerwoną kurtką na plecach i pakietem osinowych kołków wiszących na klatce piersiowej. Pracująca w domu publicznym matka Erica, w czasie porodu została ukąszona przez jednego z klientów, który okazał się wampirem. Na skutek tego incydentu, niemowlę nabyło pewne wampirze zdolności, nie otrzymując jednak wielu ich słabości. Chłopak pozostawał odporny na ugryzienia wampirów, mogąc jednocześnie poruszać się za dnia, co było bardzo na rękę pragnącemu zemsty młodzieńcowi. Odpowiednio wyszkolony przez lokalnego mistrza sztuk walki (bo przy każdym domu publicznym w Anglii mieszka przynajmniej jeden taki) Eric przyjmuje alias Blade i wyrusza w świat, by oczyścić go z plagi krwiopijców. Przygody naszego bohatera nie gościły na kartach komiksów jednak zbyt długo, bo już po trzech latach słuch po nim zaginął, co trwało aż do ekstremalnych lat dziewięćdziesiątych. Tamta dekada obfitowała dowiem w twardszych niż stal mięśniaków w pancernych uniformach, przeseksualizowane bohaterki o karykaturalnych proporcjach ciała oraz wszechobecny mrok, śmierć i przemoc w opowiadanych historiach. A czy do takiego okresu ktoś może pasować lepiej, niż szlachtujący pijące krew potwory facet, odziany w skórzaną kurtkę, o ksywie odnoszącej się do broni białej? Śmiem wątpić. Blade otrzymał odpowiednią aktualizację swojej garderoby, stał się bardziej mrukliwy i brutalny, przez co idealnie pasował do tej mrocznej dekady.

New Line Cinema, odpowiedzialne za produkcję filmu o zabójcy wampirów, poruszało się chyba jednak nieco po omacku, proponując „coś na kształt parodii” kina superhero, oraz pytając na pewnym etapie, czy Blade mógłby być biały. Goyer miał jednak nieco inne plany, chcąc stworzyć bardziej realistyczną historię, traktującą poważnie głównego bohatera, a sam wampiryzm jak chorobę. Zerwać z romantycznym wizerunkiem, znanym z powieści Stokera i jej adaptacji, czy wydanym kilka wcześniej Wywiadu z wampirem. Potrzebny był do tego jednak aktor z odpowiednią charyzmą, który przy okazji nie rozdmuchałby budżetu ponad normę. I choć chęć stania się Bladem wyraził LL Cool J, nic z tego nie wyszło. Jak ujął to ówczesny szef New Line Cinema Mike DeLuca: „zrobimy to za 40 milionów dolarów, jeżeli ściągniecie Denzela Washingtona, za 35, jeżeli załatwicie Wesley’a Snipesa, albo 20, jeżeli będzie to Laurence Fishburne”. Padło na Snipesa, który kilka wcześniej wyrażał duże zainteresowanie innym, niezrealizowanym ostatecznie projektem Goyera, czyli Czarną panterą. Aktor objął film swoim producenckim patronatem, dbając o to, aby zawrzeć w filmie elementy „klasycznej tragedii godnej króla Leara i Hamleta”. Jednak ogromną rolę odgrywały tutaj także warunki fizyczne. Posiadający czarny pas w karate oraz Hapkido Snipes był idealnie przygotowany do scen walk zarówno wręcz, jak i z użyciem broni, niemal nie korzystając z pomocy dublera. Reżyserem kosztującego ostatecznie 45 milionów filmu został Stephen Norrington, dla którego Blade był dopiero drugim, pełnym metrażem. Producenci byli ponoć zachwyceni jego wizualnym wyczuciem, które zaprezentował w debiucie pt. Death Machine, przez co wydawał się idealnym kandydatem na tak klimatyczny film, jakim miał być nasz film o pogromcy wampirów. I możemy sobie tylko pomarzyć o alternatywnej wersji rzeczywistości, gdzie Goyerowi oraz ludziom z New Line Cinema udało się jednak namówić Davida Finchera, aby to on zasiadł na stołku reżyserskim. Jednak klamka zapadła, klaps padł, kamera ruszyła. Co z tego wyszło?
Film otwiera jedna z najbardziej kultowych scen w historii kina superbohaterskiego, a zdaniem niektórych także w ogólnej. Anonimowy mężczyzna wiedziony jest przez swoją gotycką towarzyszkę do tajemniczego nocnego klubu, ulokowanego na zapleczu rzeźni. Mijając zamarznięte, zwierzęce truchła, wchodzą do tancbudy, w której pobrzmiewa kultowe Confusion od New Order. Gdy DJ przygotowuje publikę do nadchodzącego dropu, zawieszone na suficie spryskiwacze włączają się, ochlapując tańczących krwią. Mężczyzna orientuje się, iż wpadł w samo centrum wampirzej orgii, którą niespodziewanie przerywa pojawienie się mężczyzny w długim płaszczu. Ten dobywa kolejnych elementów z zestawu broni palnej oraz białej, zmniejszając liczebność wampirzego towarzystwa. Eliminowani przez niego krwiopijcy zmieniają się w popiół, soundtrack płynnie przechodzi w Dealing with the Roster Junkie XL, a my z uśmiechem na twarzach obserwujemy, jak Wesley Snipes przeżywa najlepsze chwile swojej kariery. Jednemu z wampirów udaje się jednak przeżyć i, co gorsze, ukąsić badającą jego domniemane truchło pielęgniarkę Karen (N’Bushe Wright). Naznaczona kobieta zostaje uratowana przez Blade’a, ale to tylko początek większej intrygi. Właściciel krwawego klubu z pierwszej sceny – Deacon Frost (Stephen Dorff) zamierza nie tylko rozpętać wojnę między ludźmi i wysysającymi krew (a jakżeby inaczej), ale i obudzić La Magrę, czyli przepotężnego, prastarego wampira (to też dość oczywiste). Zaczyna się zatem wędrowanie od lokacji do lokacji, kolejne potyczki z anonimowymi wampirami, stopniowe odkrywanie zasad rządzących rytuałem oraz analiza przypadłości Blade’a. Tak się składa, iż brak głodu ludzkiej krwi u protagonisty nie jest wynikiem wyłącznie asekuracji scenarzysty, a ma podstawę „naukową”. The Daywalker regularnie przyjmuje dożylnie specjalne serum, które tłumi jego instynkty, ale z uwagi na jego długotrwałe użytkowanie, stopniowo przestaje działać. Na szczęście dla Blade’a i Davida S. Goyera, Karen jest hematolożką, która lada moment będzie w stanie zmodyfikować serum. Czy zostanie ono użyte do powstrzymywania wampirów, ze szczególnym naciskiem na wstrzyknięcie mu go w mózg głównego złoczyńcy? Nie powiem, sami zgadnijcie.

I choć mógłbym streścić fabułę nieco bardziej szczegółowo, nie ma sensu tego robić. Po pierwsze, aby zostawić kilku śmiałkom możliwość prześledzenia tej historii z całym dobrodziejstwem wampirzego inwentarza, oraz po drugie, to nie a fabułę tutaj chodzi. Co jednak ciekawe, pod względem historii miało być jeszcze gorzej. Jeszcze do niedawna mój ostatni seans Blade’a miał miejsce ponad dekadę temu i ostatnie co mogłem z niego zapamiętać, to fabuła. Film Norringtona przede wszystkim urzeka estetyką. Mroczne uliczki Los Angeles, walki o pięknej choreografii, chlapiąca wszędzie czerwona posoka, muzyka lat 90-tych i Wesley Snipes, przybierający kozackie pozy ze śnieżnobiałym, szerokim uśmiechem na twarzy. Jest się z czego cieszyć, ale publiczność na pierwszych pokazach testowych była wręcz zdegustowana jakością filmu. 140-minutowa wersja została gruntownie przemontowana, a studio zarządziło szeroko zakrojone dokrętki. Największe zmiany dotyczyły zaskoczenia. W pierwotnej wersji Deacon Frost miał samemu stać się La Magrą, przybierając formę wielkiej, samoświadomej plamy krwi, z której co jakiś czas wychylał się Stephen Dorff. I gdyby sam opis nie brzmiał dość kuriozalnie, pamiętajcie jakimi możliwościami dysponowało CGI w 1998 roku. Entuzjastów kiczu odsyłam do dodatków DVD, gdzie znajdziecie usunięte zakończenie.
Gdyby jednak wasz głód wampirzego barachła rozbudzony moim wspomnieniem o Michaelu Morbiusie z pierwszego akapitu nie został zaspokojony, pozwolę sobie coś dodać. W pierwotnej wersji filmu, refleksyjna scena, w której Blade i Karen stoją na dachu wysokiego budynku, rozmyślając o niebezpiecznej przyszłości w świecie pełnym wampirów, trwa nieco dłużej. Wszystko przez obecność tajemniczego jegomościa w powiewającym złowrogo płaszczu. Jest nim nie kto inny, jak reżyser filmu Stephen Norrington! Który przy okazji gra doktora Morbiusa. To według założeń reżysera i scenarzysty miało stanowić podstawę do fabuły sequela, jednak gdy Norrington opuścił projekt, zabrał pomysł ze sobą. Guillermo del Toro nie był zainteresowany tą ideą, kreśląc plany na sequel zupełnie od zera, a my na triumfalne wykrzyczenie IT’S MORBIN’ TIME musieliśmy poczekać jeszcze ćwierć wieku. Pomyślcie tylko… Pełnoprawny debiut Spider-Mana miałby miejsce dopiero po pojawieniu się na ekranach kin doktora Michaela Morbiusa. Sony wiedziało co robi, to my nie byliśmy gotowi.
Wieczny łowca to ewidentny produkt swoich czasów. Efekciarski w najbardziej „najntisowy” sposób, fabularnie prosty jak budowa cepa, miejscami nieintencjonalnie kiczowaty i oferujący masę banalnej rozrywki. Pamiętajmy jednak, iż w momencie swojej premiery panowała ogromna posucha na poletku filmów komiksowych i tak bezpretensjonalny film jak dzieło Norringtona był życiodajnym deszczem. Blade zarobił dwa razy więcej niż kosztował, więc produkcja sequela ruszyła niemal natychmiast. Druga część serii wyreżyserowana przez Guillermo del Toro często określana jest jako zauważalnie lepsza, a Mroczna trójca mimo żenującego poziomu, zdążyła zblednąć przy konkurencji w postaci X-Men Bryana Singera czy Spider-Mana Sama Raimiego. Niedługo potem pojawił się Disney, połączył wszystkie uniwersa, a reszta stała się historią.
Korekta: Krzysztof Kurdziej