Od kilku dni panuje w sieci przekonanie, jakoby żaden tytuł z tegorocznego konkursu głównego 50. edycji Festiwalu Filmowego w Gdyni nie podzielił tak polskiego środowiska krytyczno-filmowego jak "Dom dobry". Ale spoglądając na oceny krytyków na Filmwebie czy komentarze w social mediach, odnosi się wrażenie, iż głosów negatywnych jest jednak znacznie więcej. Wiele osób, które miały już okazję zobaczyć najnowsze dzieło Smarzowskiego, powtarza niczym mantrę, iż "Smarzol jak to Smarzol, znowu zrobił ten sam film" albo iż "ze Smarzolem coraz gorzej, zamienia się w Patryka Vegę". W momencie gdy jedni doceniają społeczne zacięcie i formę narracyjną "Domu dobrego", drudzy nie mogą pogodzić się ze sposobem reprezentacji (czy wręcz eksploatacji) ekranowej przemocy. A jeszcze inni zaczynają na serio bać się Tomasza Schuchardta, bo coś za dobrze mu idzie granie tych – delikatnie rzecz ujmując – psychopatycznych skurczybyków na ekranie.
Nie sposób odmówić twórcy "Wesela" tego, iż konsekwentnie i wiernie realizuje swoją wizję kina, odmalowując na ekranie własną wersję filmowego, społecznego realizmu, a choćby naturalizmu. Od ponad dwóch dekad reżyser "Domu złego" opowiada nam "po swojemu" (czytaj: bez znieczulenia) o bolesnych i traumatycznych dziejach naszej ojczyzny, a także o jej zdeprawowanej i zapijaczonej teraźniejszości. I to jest fakt. Podobnie jak to, iż kino Smarzowskiego prawie zawsze należy odchorować. I to niezależnie od tego, czy film tego autora nam się podobał czy nie, trzeba jakoś w sobie zmetabolizować to nagromadzenie brudu, zła, cierpienia i przemocy, którego świadkami (a choćby beneficjentami) się stajemy. Nigdy nie zapomnę na przykład, jak mocno na moim ciele zagnieździła się "Róża"; jak długo po seansie pracowała sobie we mnie. I choć "Dom dobry" leży pod wieloma względami na innym biegunie twórczości Smarzowskiego (trzymając się azymutu pt. "Róża"), to nie mogę odmówić temu najnowszemu filmowi pewnej siły rażenia, którą uderzył we mnie już w trakcie projekcji, ale też po niej, powracając falami.
Gosia (Agata Turkot) to naprawdę fajna, uśmiechnięta, młoda dziewczyna, która mieszka w niezbyt fajnym domu. Nadużywająca alkoholu matka-malkontentka (Agata Kulesza) nie ułatwia bohaterce życia, ale ta ma swoje plany i marzenia. Gosia chce dokończyć studia, pracować i podróżować; mimo różnych bolesnych doświadczeń i rozczarowań chce działać. Na drodze protagonistki – via internet – pojawia się Grześ (Tomasz Schuchardt). Mężczyzna jest od niej trochę starszy, oczytany, niepijący (ewenement w świecie Smarzowskiego!), taki bardziej onieśmielony, może choćby nieufny. Grześ naprawdę wydaje się spoko wrażliwym gościem. Miłosna relacja tej dwójki rozkręca się szybko; każde z nich pragnie bliskości, akceptacji, wzajemności. Wspólne wakacje, mieszkanie, następnie ślub, dziecko… Na papierze wszystko się zgadza. Kiedy jednak na tym ładnym obrazku zaczęły pojawiać się pierwsze skazy, pierwsze siniaki? I tu wchodzimy w istotę "Domu dobrego". Trudno stwierdzić, kiedy tak naprawdę nastąpiło to pierwsze uderzenie (pierwsze brudne słowa, pierwszy zły dotyk, pierwsza manipulacja…). Partner Gosi przejmuje nad nią kontrolę, zamieniając jej codzienność w piekło. Mężczyzna karmi się ogromem cierpienia, jakie wyrządza swojej kobiecie, a jego sadystyczna wyobraźnia w tym względzie zdaje się nie mieć granic. Jak już myślisz, iż sięgnęliśmy w tej opowieści dna, okazuje się, iż Grześ piętro niżej już zapala światło i ochoczo zaprasza do siebie bohaterkę. I tak brutalnie lądujemy coraz niżej i niżej.
Smarzowski tak skonstruował tę historię, aby swoją złożoną formą oddawała przede wszystkim proces emocjonalno-psychologiczny, jakiego doświadczają ofiary przemocy, w tym przypadku przemocy domowej. I to w takim jasnym domu, w którym na pierwszy rzut oka nie ma patologicznego mroku. Ten nielinearny, szarpany proces staje się czymś w rodzaju katalogu traumatycznych przeżyć bohaterki. Nie przechodzimy tu z punktu A do punktu B, tylko przeskakujemy ze strony 10. do strony 48., a następnie do 89., żeby powrócić nagle refrenem do strony 13. Ofiara w ramach strategii przetrwania potrafi wyprzeć część bolesnych wspomnień, ale one i tak są w stanie powrócić jako rodzaj cenzurowanej pamięci, która przejmuje kontrolę nad narracją, wprowadzając jeszcze większy chaos. Wszystko się już miesza, zamazuje, nadpisuje – trochę między jawą a snem/koszmarem, pamięcią a silną chęcią zapomnienia, odrzucenia. Trudno stwierdzić, kiedy zło tak naprawdę się zaczęło, bo w przypadku takich manipulatorów jak filmowy Grześ spirala zaczęła się nakręcać już po pierwszym spotkaniu, kiedy bohater rozsmakował się w deficytach emocjonalnych dziewczyny, wiedząc najpierw jak zdobyć jej zaufanie, a następnie tylko odcinać od tego kupony.
Rozwiązania stylistyczne, na które zdecydował się twórca "Wesela" razem ze swoim montażystą, arcyzdolnym Krzysztofem Komanderem, są znamienne dla jego całej twórczości, choć osiągają w tym filmie być może swój najpełniejszy wymiar. Reżyserowi udało się złączyć warstwę formalną z warstwą tematyczną w praktycznie najbardziej trafny sposób. Oczywiście twórcy zapłacili za to swoją cenę (np. bardziej niż z postaciami z krwi i kościach, obcujemy tu z pewnym figurami, typami. Te przyczynowo-skutkowe braki mogą być dla części widzów jednak elementem nie do przeskoczenia, a groteskowe nagromadzenie scen przemocy traktowane jako rodzaj kina-atrakcji, które nie oddaje sprawiedliwości tragedii ofiar). Na mnie ta forma zadziałała – ostatecznie nie ma treści bez języka.
Jak pisał mądry Italo Calvino w "Niewidzialnych miastach" (1972; tłum. Alina Kreisberg): "Piekło żyjących nie jest czymś, co nastanie; jeżeli istnieje, jest już tutaj, jest piekłem w którym żyjemy na co dzień, które tworzymy, przebywając razem. Są dwa sposoby, aby nie sprawiało ono cierpień. Pierwszy jest nietrudny dla wielu ludzi: zaakceptować piekło i stać się jego częścią, aż przestanie się je dostrzegać. Drugi jest ryzykowny i wymaga ciągłej uwagi i ćwiczenia: odszukać i umieć rozpoznać, kto i co pośród piekła piekłem nie jest, i utrwalić to, i rozprzestrzenić". I tu Smarzowski wprowadza pewne novum, przedstawiając losy Agaty trochę w kluczu "Przypadkowej dziewczyny" Petera Howitta (inspirowanej zresztą "Przypadkiem" Krzysztofa Kieślowskiego). To podwójne życie Agaty z jednej strony jeszcze bardziej komplikuje narracyjne sploty, z drugiej zaś – daje nadzieję. Nadzieję na to, aby jednak odnaleźć w sobie siłę i zaufanie do ludzi, i wyrwać się z tego "piekła żyjących", w którą przyszło bohaterce grać pierwsze skrzypce.
Nie sposób odmówić twórcy "Wesela" tego, iż konsekwentnie i wiernie realizuje swoją wizję kina, odmalowując na ekranie własną wersję filmowego, społecznego realizmu, a choćby naturalizmu. Od ponad dwóch dekad reżyser "Domu złego" opowiada nam "po swojemu" (czytaj: bez znieczulenia) o bolesnych i traumatycznych dziejach naszej ojczyzny, a także o jej zdeprawowanej i zapijaczonej teraźniejszości. I to jest fakt. Podobnie jak to, iż kino Smarzowskiego prawie zawsze należy odchorować. I to niezależnie od tego, czy film tego autora nam się podobał czy nie, trzeba jakoś w sobie zmetabolizować to nagromadzenie brudu, zła, cierpienia i przemocy, którego świadkami (a choćby beneficjentami) się stajemy. Nigdy nie zapomnę na przykład, jak mocno na moim ciele zagnieździła się "Róża"; jak długo po seansie pracowała sobie we mnie. I choć "Dom dobry" leży pod wieloma względami na innym biegunie twórczości Smarzowskiego (trzymając się azymutu pt. "Róża"), to nie mogę odmówić temu najnowszemu filmowi pewnej siły rażenia, którą uderzył we mnie już w trakcie projekcji, ale też po niej, powracając falami.
Gosia (Agata Turkot) to naprawdę fajna, uśmiechnięta, młoda dziewczyna, która mieszka w niezbyt fajnym domu. Nadużywająca alkoholu matka-malkontentka (Agata Kulesza) nie ułatwia bohaterce życia, ale ta ma swoje plany i marzenia. Gosia chce dokończyć studia, pracować i podróżować; mimo różnych bolesnych doświadczeń i rozczarowań chce działać. Na drodze protagonistki – via internet – pojawia się Grześ (Tomasz Schuchardt). Mężczyzna jest od niej trochę starszy, oczytany, niepijący (ewenement w świecie Smarzowskiego!), taki bardziej onieśmielony, może choćby nieufny. Grześ naprawdę wydaje się spoko wrażliwym gościem. Miłosna relacja tej dwójki rozkręca się szybko; każde z nich pragnie bliskości, akceptacji, wzajemności. Wspólne wakacje, mieszkanie, następnie ślub, dziecko… Na papierze wszystko się zgadza. Kiedy jednak na tym ładnym obrazku zaczęły pojawiać się pierwsze skazy, pierwsze siniaki? I tu wchodzimy w istotę "Domu dobrego". Trudno stwierdzić, kiedy tak naprawdę nastąpiło to pierwsze uderzenie (pierwsze brudne słowa, pierwszy zły dotyk, pierwsza manipulacja…). Partner Gosi przejmuje nad nią kontrolę, zamieniając jej codzienność w piekło. Mężczyzna karmi się ogromem cierpienia, jakie wyrządza swojej kobiecie, a jego sadystyczna wyobraźnia w tym względzie zdaje się nie mieć granic. Jak już myślisz, iż sięgnęliśmy w tej opowieści dna, okazuje się, iż Grześ piętro niżej już zapala światło i ochoczo zaprasza do siebie bohaterkę. I tak brutalnie lądujemy coraz niżej i niżej.
Smarzowski tak skonstruował tę historię, aby swoją złożoną formą oddawała przede wszystkim proces emocjonalno-psychologiczny, jakiego doświadczają ofiary przemocy, w tym przypadku przemocy domowej. I to w takim jasnym domu, w którym na pierwszy rzut oka nie ma patologicznego mroku. Ten nielinearny, szarpany proces staje się czymś w rodzaju katalogu traumatycznych przeżyć bohaterki. Nie przechodzimy tu z punktu A do punktu B, tylko przeskakujemy ze strony 10. do strony 48., a następnie do 89., żeby powrócić nagle refrenem do strony 13. Ofiara w ramach strategii przetrwania potrafi wyprzeć część bolesnych wspomnień, ale one i tak są w stanie powrócić jako rodzaj cenzurowanej pamięci, która przejmuje kontrolę nad narracją, wprowadzając jeszcze większy chaos. Wszystko się już miesza, zamazuje, nadpisuje – trochę między jawą a snem/koszmarem, pamięcią a silną chęcią zapomnienia, odrzucenia. Trudno stwierdzić, kiedy zło tak naprawdę się zaczęło, bo w przypadku takich manipulatorów jak filmowy Grześ spirala zaczęła się nakręcać już po pierwszym spotkaniu, kiedy bohater rozsmakował się w deficytach emocjonalnych dziewczyny, wiedząc najpierw jak zdobyć jej zaufanie, a następnie tylko odcinać od tego kupony.
Rozwiązania stylistyczne, na które zdecydował się twórca "Wesela" razem ze swoim montażystą, arcyzdolnym Krzysztofem Komanderem, są znamienne dla jego całej twórczości, choć osiągają w tym filmie być może swój najpełniejszy wymiar. Reżyserowi udało się złączyć warstwę formalną z warstwą tematyczną w praktycznie najbardziej trafny sposób. Oczywiście twórcy zapłacili za to swoją cenę (np. bardziej niż z postaciami z krwi i kościach, obcujemy tu z pewnym figurami, typami. Te przyczynowo-skutkowe braki mogą być dla części widzów jednak elementem nie do przeskoczenia, a groteskowe nagromadzenie scen przemocy traktowane jako rodzaj kina-atrakcji, które nie oddaje sprawiedliwości tragedii ofiar). Na mnie ta forma zadziałała – ostatecznie nie ma treści bez języka.
Jak pisał mądry Italo Calvino w "Niewidzialnych miastach" (1972; tłum. Alina Kreisberg): "Piekło żyjących nie jest czymś, co nastanie; jeżeli istnieje, jest już tutaj, jest piekłem w którym żyjemy na co dzień, które tworzymy, przebywając razem. Są dwa sposoby, aby nie sprawiało ono cierpień. Pierwszy jest nietrudny dla wielu ludzi: zaakceptować piekło i stać się jego częścią, aż przestanie się je dostrzegać. Drugi jest ryzykowny i wymaga ciągłej uwagi i ćwiczenia: odszukać i umieć rozpoznać, kto i co pośród piekła piekłem nie jest, i utrwalić to, i rozprzestrzenić". I tu Smarzowski wprowadza pewne novum, przedstawiając losy Agaty trochę w kluczu "Przypadkowej dziewczyny" Petera Howitta (inspirowanej zresztą "Przypadkiem" Krzysztofa Kieślowskiego). To podwójne życie Agaty z jednej strony jeszcze bardziej komplikuje narracyjne sploty, z drugiej zaś – daje nadzieję. Nadzieję na to, aby jednak odnaleźć w sobie siłę i zaufanie do ludzi, i wyrwać się z tego "piekła żyjących", w którą przyszło bohaterce grać pierwsze skrzypce.