Na liście laureatów tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie znalazł się Andrew Scott, wyróżniony za najlepszą rolę drugoplanową w filmie "Blue Moon" (TUTAJ znajdziecie pełną listę laureatów). Jak broni się nowa produkcja Richarda Linklatera, której gwiazdami są Ethan Hawke i Margaret Qualley? Recenzuje Adam Kruk.
Tytułowy szlagier z 1934 roku słyszał, przynajmniej w Stanach, chyba każdy: Blue moon, you saw me standing alone / Without a dream in my heart / Without a love of my own… Podobnie jak "My Funny Valentine", "When or Where", "Manhattan" czy "The Lady is a Tramp" – do dziś pozostają one wykonywaną przez kolejne pokolenia artystów żelazną klasyką, częścią tak zwanego "The Great American Songbook". Wszystkie napisane zostały przez duet Lorenza Harta (słowa) i Richarda Rodgersa (muzyka), granych w najnowszym filmie Richarda Linklatera odpowiednio przez Ethana Hawke’a i Andrew Scotta. Niech jednak nie zmyli was gwiazdorska obsada – to kameralny film, zachowujący jedność miejsca, akcji i czasu. Całość rozgrywa się jednej nocy w pewnym nowojorskim barze, w którym "Blue Moon" zabrzmi dwukrotnie. Wybrzmi też jego tekst – jako metafora skołatanej duszy autora: towarzyskiego, ale samotnika, jednocześnie wesołka i "najsmutniejszego człowieka na świecie".
Wcielający się w niego Hawke potrafi tę dwoistość oddać – neurotyczny w nieco allenowski sposób, nie popada przy tym w karykaturę, ukazując złożoność i głębię (także głęboką samotność) swojego bohatera. Przemieniono go tu fizycznie niczym pod Oscary: nie tylko przy pomocy stylówy na złote lata jazzu, ale i upodobnioną do Harta (który mierzył około metra pięćdziesiąt) posturą. Chociaż jury tegorocznego festiwalu w Berlinie, gdzie Linklater triumfował 11 lat temu z "Boyhood", nie zdecydowało się występu Hawke’a nagrodzić, może być on najlepszym w jego dotychczasowej karierze. Srebrny Niedźwiedź przypadł za to Andrew Scottowi za drugoplanową rolę Rodgersa – króla życia, człowieka sukcesu i… wielkiego nieobecnego "Blue Moon". Przez większość rozwijającego się powoli seansu nie pojawia się on w ogóle w kadrze. Słyszymy tylko jego nazwisko, wyczekując aż w końcu wkroczy na ekran. Gdy już to robi, jest oczywiście świetny, mimo iż funkcjonuje w filmie (inaczej niż w życiu) tylko po to, by mocniej wybrzmieć mógł dramat głównej postaci. Czy także jednak nie na tym polega dobre aktorstwo – by znać swoje miejsce?
Ważną rolę odgrywa w "Blue Moon" także opromieniona niedawnym występem w "Substancji" Margaret Qualley. Daje tu twarz Elisabeth – muzie i protegowanej Harta, w której ten jest po uszy zakochany. Przynajmniej tak wszem i wobec głosi – tajemnicą poliszynela są jego zainteresowania homoseksualne. Może jednak, jak sam twierdzi, piękno potrafi docenić w każdej formie? Albo po prostu jest jednak erotomanem gawędziarzem, być może impotentem, na pewno zaś ciężkim alkoholikiem. Człowiekiem skończonym, czego dowiadujemy się już w prologu filmu, zapowiadającym jego rychłą śmierć. gwałtownie jednak przenosimy się o kilka lat wcześniej, kiedy bohater nie stracił jeszcze resztek nadziei: butelkę odstawił (każe ją sobie stawiać na barze jedynie jako "wizualną poezję") i marzy o stworzeniu musicalu.
Nic dziwnego, wszak Rodgers, jego wieloletni przyjaciel i współpracownik, właśnie zrealizował na Broadwayu własny. Z nowym tekściarzem, Oscarem Hammersteinem II (Simon Delaney), pokazali właśnie "Oklahomę!" – mamy noc premiery. Zgorzkniałemu Hartowi oczywiście się nie podobało, co jednak jeszcze gorsze, podobało się wszystkim innym. Emocje buzują, choć każdy na swój sposób próbuje je maskować. Rywalizacja między mężczyznami bywa motywująca, bywa jednak i toksyczna. Jest przy tym bardzo chłopacka, ale czy właśnie analizie "chłopactwa" nie poświęcił sporej części swej filmografii Linklater? Tę zresztą w dużej mierze dzieli z Hawke’iem – film o twórczej kolaboracji artystów zrealizowało więc dwóch takich, których rozpoczęta od "Przed wschodem słońca" przyjaźń trwa już trzy dekady. Trudno wyobrazić sobie ich kariery bez siebie nawzajem.
Całą recenzje autorstwa Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.
Na co dzień skryty i nieśmiały profesor filozofii Gary Johnson (Glen Powell), pokazuje drugie oblicze, dorabiając jako "fałszywy zabójca" na usługach Departamentu Policji z Nowego Orleanu. Obdarzony niespotykanym talentem do zdumiewających metamorfoz i przebieranek, mężczyzna nie ma sobie równych w wyłapywaniu ludzi planujących morderstwa swoich wrogów. Co jednak, gdy – podszywając się pod seksownego killera – sam znajdzie się pod wpływem i urokiem kobiety, którą zamierzał posłać za kratki? Czy uwikłany w gorący romans zdoła oprzeć się pięknej Madison (Adria Arjona), czy też sam stanie się ofiarą w tej przebiegłej grze pozorów?

Ćma barowa (recenzja filmu „Blue Moon”, reż. Richard Linklater)
Tytułowy szlagier z 1934 roku słyszał, przynajmniej w Stanach, chyba każdy: Blue moon, you saw me standing alone / Without a dream in my heart / Without a love of my own… Podobnie jak "My Funny Valentine", "When or Where", "Manhattan" czy "The Lady is a Tramp" – do dziś pozostają one wykonywaną przez kolejne pokolenia artystów żelazną klasyką, częścią tak zwanego "The Great American Songbook". Wszystkie napisane zostały przez duet Lorenza Harta (słowa) i Richarda Rodgersa (muzyka), granych w najnowszym filmie Richarda Linklatera odpowiednio przez Ethana Hawke’a i Andrew Scotta. Niech jednak nie zmyli was gwiazdorska obsada – to kameralny film, zachowujący jedność miejsca, akcji i czasu. Całość rozgrywa się jednej nocy w pewnym nowojorskim barze, w którym "Blue Moon" zabrzmi dwukrotnie. Wybrzmi też jego tekst – jako metafora skołatanej duszy autora: towarzyskiego, ale samotnika, jednocześnie wesołka i "najsmutniejszego człowieka na świecie".
Wcielający się w niego Hawke potrafi tę dwoistość oddać – neurotyczny w nieco allenowski sposób, nie popada przy tym w karykaturę, ukazując złożoność i głębię (także głęboką samotność) swojego bohatera. Przemieniono go tu fizycznie niczym pod Oscary: nie tylko przy pomocy stylówy na złote lata jazzu, ale i upodobnioną do Harta (który mierzył około metra pięćdziesiąt) posturą. Chociaż jury tegorocznego festiwalu w Berlinie, gdzie Linklater triumfował 11 lat temu z "Boyhood", nie zdecydowało się występu Hawke’a nagrodzić, może być on najlepszym w jego dotychczasowej karierze. Srebrny Niedźwiedź przypadł za to Andrew Scottowi za drugoplanową rolę Rodgersa – króla życia, człowieka sukcesu i… wielkiego nieobecnego "Blue Moon". Przez większość rozwijającego się powoli seansu nie pojawia się on w ogóle w kadrze. Słyszymy tylko jego nazwisko, wyczekując aż w końcu wkroczy na ekran. Gdy już to robi, jest oczywiście świetny, mimo iż funkcjonuje w filmie (inaczej niż w życiu) tylko po to, by mocniej wybrzmieć mógł dramat głównej postaci. Czy także jednak nie na tym polega dobre aktorstwo – by znać swoje miejsce?
Ważną rolę odgrywa w "Blue Moon" także opromieniona niedawnym występem w "Substancji" Margaret Qualley. Daje tu twarz Elisabeth – muzie i protegowanej Harta, w której ten jest po uszy zakochany. Przynajmniej tak wszem i wobec głosi – tajemnicą poliszynela są jego zainteresowania homoseksualne. Może jednak, jak sam twierdzi, piękno potrafi docenić w każdej formie? Albo po prostu jest jednak erotomanem gawędziarzem, być może impotentem, na pewno zaś ciężkim alkoholikiem. Człowiekiem skończonym, czego dowiadujemy się już w prologu filmu, zapowiadającym jego rychłą śmierć. gwałtownie jednak przenosimy się o kilka lat wcześniej, kiedy bohater nie stracił jeszcze resztek nadziei: butelkę odstawił (każe ją sobie stawiać na barze jedynie jako "wizualną poezję") i marzy o stworzeniu musicalu.
Nic dziwnego, wszak Rodgers, jego wieloletni przyjaciel i współpracownik, właśnie zrealizował na Broadwayu własny. Z nowym tekściarzem, Oscarem Hammersteinem II (Simon Delaney), pokazali właśnie "Oklahomę!" – mamy noc premiery. Zgorzkniałemu Hartowi oczywiście się nie podobało, co jednak jeszcze gorsze, podobało się wszystkim innym. Emocje buzują, choć każdy na swój sposób próbuje je maskować. Rywalizacja między mężczyznami bywa motywująca, bywa jednak i toksyczna. Jest przy tym bardzo chłopacka, ale czy właśnie analizie "chłopactwa" nie poświęcił sporej części swej filmografii Linklater? Tę zresztą w dużej mierze dzieli z Hawke’iem – film o twórczej kolaboracji artystów zrealizowało więc dwóch takich, których rozpoczęta od "Przed wschodem słońca" przyjaźń trwa już trzy dekady. Trudno wyobrazić sobie ich kariery bez siebie nawzajem.
Całą recenzje autorstwa Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.
"Hit Man" – o czym opowiadał poprzedni film Richarda Linklatera?
Na co dzień skryty i nieśmiały profesor filozofii Gary Johnson (Glen Powell), pokazuje drugie oblicze, dorabiając jako "fałszywy zabójca" na usługach Departamentu Policji z Nowego Orleanu. Obdarzony niespotykanym talentem do zdumiewających metamorfoz i przebieranek, mężczyzna nie ma sobie równych w wyłapywaniu ludzi planujących morderstwa swoich wrogów. Co jednak, gdy – podszywając się pod seksownego killera – sam znajdzie się pod wpływem i urokiem kobiety, którą zamierzał posłać za kratki? Czy uwikłany w gorący romans zdoła oprzeć się pięknej Madison (Adria Arjona), czy też sam stanie się ofiarą w tej przebiegłej grze pozorów?
