Marcin Kwaśny to aktor teatralny, telewizyjny i filmowy, scenarzysta, reżyser, producent. Po osiemnastu latach bycia zdeklarowanym ateistą, na skutek tragicznych wydarzeń w życiu prywatnym, jego losy całkowicie zmieniły się. Od 2013 roku wiara i zwrot ku Bogu spowodowały, iż dziś jest spełnionym człowiekiem: artystą, mężem i ojcem trójki dzieci. Nasza rozmowa odbywa się kilka dni przed rozpoczęciem Polskiego Festiwalu Filmowego North America, gdzie aktor będzie gościem specjalnym, podczas projekcji filmu „Triumf serca”, w którym zagrał główną rolę Świętego Maksymiliana Marii Kolbego. Film można będzie obejrzeć 16 listopada w Pickwick Theatre w Park Ridge.

Czy film „Triumf serca” jest polsko-amerykańską koprodukcją i jak w ogóle doszło do realizacji tego projektu?
Nie, to jest amerykański film, kręcony w Polsce. Film miał stosunkowo niewielki budżet. To raczej kino artystyczne, a nie produkcja hollywoodzka. Na początku byłem bardzo zaskoczony, bo normalnie proces przygotowań do filmu zajmuje przynajmniej rok. Sam zresztą mam takie doświadczenie, ponieważ jestem tuż po debiucie reżyserskim pełnometrażowego filmu „Odzyskany”. Natomiast to, czego dokonali Amerykanie jest niesamowite. Oni zrobili to w trzy miesiące, a inicjatorem całego projektu był reżyser i scenarzysta w jednym – Amerykanin włoskiego pochodzenia, Anthony D’Ambrosio.
Mówisz, iż zdjęcia do filmu robione były w Polsce. Gdzie konkretnie?
Jeśli chodzi o zdjęcia celi głodowej, to odbywały się one w byłym areszcie śledczym w Piotrkowie Trybunalskim, natomiast Auschwitz kręciliśmy w Księżym Młynie w Łodzi. To takie zabytkowe osiedle fabryczne, zbudowane w XIX wieku przez Karola Scheiblera, które odrestaurowano i przekształcono w kompleks mieszkaniowy i kulturalny.
Jak to się stało, iż zostałeś obsadzony w tej roli? Czy brałeś udział w castingu?
To jest bardzo niezwykła historia. Robiłem zdjęcia próbne do własnego filmu i po ich zakończeniu poszedłem ze znajomymi na obiad. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, iż w studiu filmowym zostawiłem portfel. Wróciłem tam, a wtedy jedna z pań obsługujących biuro powiedziała mi, iż właśnie dostała maila od Amerykanów, którzy szukają aktora do roli Kolbego i zapytała, czy może im wysłać moje zdjęcia. Oczywiście się zgodziłem. Minęło kilka lat, spotykam ponownie tę kobietę i zaczynam dziękować, iż wtedy o mnie pomyślała i iż dzięki niej dostałem rolę. Ona na to: Nie ma za co dziękować, przecież w odpowiedzi napisano, iż Pan absolutnie do tej roli nie pasuje! Prawdziwym powodem obsadzenia mnie w roli świętego był tzw. selftape, który nagrałem i również do nich wysłałem. I dopiero po jego obejrzeniu reżyser poprosił mnie o spotkanie. Wtedy dowiedział się, iż zrobiłem wcześniej spektakl o Maksymilianie, coś o nim wiem… W sumie nasza rozmowa trwała kilka godzin.
Czy nie wydaje Ci się, iż otrzymanie tej roli, to po prostu prezent od Boga w nagrodę za Twoje nawrócenie?
Ja to traktuje jako naprawdę wyjątkowy prezent od Boga. W najśmielszych snach bym nie przypuszczał, iż zagram swojego ulubionego świętego. I to jeszcze w amerykańskim filmie. To nie był zbieg okoliczności. Przypadek, to jest drugie imię Pana Boga (śmiech). Być może troszkę pomogła mi znajomość języka angielskiego…

A’propos języka angielskiego. Właśnie chciałam zapytać o to, jak się gra nie w swoim ojczystym języku?
Już w liceum chodziłem do klasy z rozszerzonym językiem angielskim. Przez wiele lat bardzo często latałem do Stanów, ponieważ w Chicago mieszkała moja mama. A zatem technicznie nie miałem żadnych problemów. Porozumiewam się po angielsku bardzo swobodnie. Oczywiście nie mówię z amerykańskim akcentem, bo musiałbym się tu urodzić. Ale w filmie nie było takiego wymogu. Natomiast trudność polegała na tym, iż reżyser przywiązywał ogromną wagę do treści scenariusza. Nie było miejsca na żadną improwizację, co przecież w filmach często się zdarza. Pamiętam taką sytuację, kiedy miałem pocieszać jednego z aktorów, Alberta (w tej roli doskonały Rowan Polonski). Miałem mówić szeptem, z uśmiechem na ustach i ze łzami w oczach. Wszystko to zrealizowałem, ale okazało się, iż potrzebny jest dubel, ponieważ w jednym miejscu zapomniałem dodać przedimek „the”. Oczywiście granie po polsku jest nieporównywalnie łatwiejsze.
„You have proved nothing” – mówi jeden z gestapowców gdy Twój bohater wychodzi przed szereg i chce zająć miejsce innego więźnia. Co, Twoim zdaniem, udowodnił Maksymilian Kolbe, podejmując tę decyzję?
Kolbe udowodnił bardzo wiele. Nie tylko oddał życie za drugiego człowieka, ale także pomógł dziewięciu innym więźniom. Pomógł im oswoić się ze śmiercią. Z zeznań świadków wynika, iż gdy zostali zamknięci, na początku słychać było krzyki, wrzaski i bluźnierstwa. Później, jak sytuacja się pogarszała, to słychać było śpiewy maryjne i modlitwę. Pokuszę się o stwierdzenie, iż Maksymilian zamienił celę śmierci w kaplicę. Po tych wydarzeniach Niemcy znieśli karę śmierci głodowej za ucieczkę z obozu. Co, nota bene, pozwoliło podjąć decyzję o ucieczce Rotmistrzowi Pileckiemu bez obciążenia, iż inni poniosą za to karę.
W Internecie można znaleźć bardzo wiele recenzji na temat filmu. Jak zawsze, skrajnie różnych. Niektórzy zarzucają Wam braki w oddaniu prawdy historycznej. Jak skomentujesz taką opinię?
Film oczywiście nie oddaje w pełni prawdy historycznej. Nigdy nie jest tak, iż film fabularny będzie szczegółowo opisywał, scena po scenie, faktyczny przebieg wydarzeń. Gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z filmem dokumentalnym. W „Triumfie serca” jest wiele scen specjalnie wymyślonych przez reżysera, żeby podnieść dramaturgię wydarzeń. Wracając do prawdy historycznej: na przykład cela, w której graliśmy była większa, niż w rzeczywistości. Ale przecież gdyby była ona prawdziwych rozmiarów, to nie byłoby miejsca choćby dla operatora, który krążył wokół nas, dźwiękowców i tak dalej.
Film kręciliście przez dwadzieścia jeden dni. Jaka była atmosfera na co dzień po zakończeniu zdjęć? Czy udawało się Wam uwolnić od dramatu panującego na planie?
Każdy aktor ma swoje sposoby. Na przykład Daniel Day Lewis, grając w filmie „Moja lewa stopa”, nie schodził praktycznie z wózka inwalidzkiego. Podziwiam go za to, ale sam stosuję trochę inne metody. Szanuję higienę psychiczną. Pewnie bardzo mi pomaga fakt, iż mam żonę i trójkę wspaniałych dzieci. Choćby to powoduje, iż nie orbituję przez cały czas w roli, tylko schodzę na ziemię. Przecież muszę im poczytać bajki na dobranoc!

Ile jesteś w stanie poświęcić dla roli?
Przede wszystkim musiałem w bardzo krótkim czasie dużo schudnąć. Jak dowiedziałem się, iż jestem obsadzony, ważyłem 100 kilogramów, jestem wysoki. A przecież miałem grać wycieńczonego więźnia w obozie koncentracyjnym. Stosowałem odpowiednią dietę, miałem post przerywany. Jadłem tylko w wyznaczonym okienku czasowym. Poza tym dużo biegałem. I udało się. Zrzucenie wagi to jedna rzecz, ale przecież w filmie jest również scena, w której sunie po mnie ogromny pyton. W trakcie śmierci głodowej, człowiek ma często halucynacje. W scenariuszu była taka scena, iż w pewnym momencie Maksymilian Kolbe widzi ogromnego węża, owiniętego wokół niego. Byłem przekonany, iż Amerykanie zrobią co trzeba na komputerze. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, iż na plan dotarł pan z ogromnym, prawdziwym pytonem. Zapytałem właściciela węża czy jest jakakolwiek szansa, iż pyton mnie ugryzie. W odpowiedzi usłyszałem: „Nie powinien. Jest najedzony. Cela jest chłodna więc jego aktywność jest mniejsza”. Mimo to sunął po mnie, syczał mi nad uchem, ku euforii reżysera. Dawno się tak gorąco nie modliłem, jak wtedy…
W ostatnich latach grasz bardzo poważne postaci, jak choćby wspomnianych Maksymiliana Kolbego czy Rotmistrza Pileckiego. Gdzie można oglądać Marcina Kwaśnego w komedii lub farsie?
Gram w tej chwili w takim codziennym serialu w TVP pod tytułem „Zaraz wracam” rolę byłego wójta, który pragnie ponownie objąć urząd. To trochę taki ciemny typ, trochę komiczny, ale robię co się da, żeby jednak widz go polubił. Dlatego wydobyłem z siebie wszystkie umiejętności komediowe, jakie nabyłem, grając przez kilkanaście lat w Teatrze Kwadrat u boku takich tuzów, jak Jan Kobuszewski, Jerzy Turek czy Paweł Wawrzecki. W tym serialu jestem zupełnie inny i wielu ludzi mnie nie poznaje. Dla mnie jest to bardzo duży komplement, bo uważam, iż należy kochać sztukę w sobie a nie siebie w sztuce.
Na koniec naszej rozmowy zapytam o to, co dzieje się w Twoim życiu zawodowym w tej chwili i jakie masz najbliższe plany.
Dosłownie tydzień temu miałem pierwszy w życiu wykład podczas konferencji naukowej w Lublinie. Mówiłem o twórczości w kontekście zagrożeń sztucznej inteligencji. Debiutowałem w roli wykładowcy, co było dla mnie dużym wyzwaniem. Planuję również aby film „Odzyskany”, o którym wspominałem wcześniej, ujrzał światło dzienne. Może uda mi się przyjechać z nim na Polski Festiwal Filmowy do Stanów Zjednoczonych w przyszłym roku, szczególnie, iż w filmie grają świetni aktorzy: Filip Gurłacz i Andrzej Mastalerz. Mam taką nadzieję. Dodatkowo chcemy przylecieć do Stanów razem z żoną, która jest śpiewaczką operową, z koncertem i płytą, którą wspólnie nagraliśmy. Jest to wspaniały, fenomenalny koncert, który powstał na podstawie poezji Jerzego Kozarzewskiego pt. „Ocalony przez poezję”. Poeta ten jest w Polsce prawie całkowicie nieznany. Za przynależność do Narodowych Sił Zbrojnych dostał podwójny wyrok śmierci od Bieruta. Kiedy miało dojść do wykonania wyroku, jego żona Magdalena Kozarzewska udała się z wierszami męża do bardzo prominentnego wówczas poety, Juliana Tuwima, który tak się był zachwycił tą poezją, iż napisał do Bieruta list z prośbą o ułaskawienie. Doszło do precedensu. Bierut zamienił karę śmierci na dziesięć lat więzienia. Kozarzewski był spokrewniony z Norwidem, był prawnukiem Ksawerego Norwida, brata Cypriana i w jego twórczości ta nuta norwidowska pobrzmiewa. Co niezwykłe, Kozarzewski wszystkie wiersze podczas pobytu w więzieniu układał w głowie, ponieważ nie pozwolono mu używać kartek i ołówka. Po wyjściu te wiersze spisał. Na ich podstawie przygotowałem koncert, na którym je recytuję, żona śpiewa, a widownia płacze…

Bardzo dziękuję za niezwykłą rozmowę. Do zobaczenia niedługo w Stanach.
Ja również bardzo dziękuję.
Autor: Ella Wojczak, Polish Theatre Institute in the USA
Marcin Kwaśny
aktor teatralny, telewizyjny i filmowy, scenarzysta, reżyser, producent. W 2002 roku ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie. Od wielu lat związany z Teatrem Kwadrat. Założył również firmę Maranatha, której zakres działania obejmuje produkcję spektakli, filmów i prowadzenie imprez. Wraz z grupą przyjaciół stworzył fundację artystyczną „Między słowami”.















