No i jest – ostatnia część Trylogii Ryfterów, zaskakująca nie tylko treścią, ale i… rozmiarem.
Rozgwiazda wznieciła płomień, Wir rozpętał pożogę, ale pięć lat później sprawy jeszcze bardziej się skomplikowały…
Lenie Clarke, ryfterka skazana na śmierć w nuklearnej eksplozji, wyłoniła się z głębin oceanu, by dokonać krwawej zemsty. Niosąc pradawnego, morderczego dla biosfery wirusa zwanego βehemot, niemal zniszczyła cały świat. W konsekwencji między innymi w resztkach tego, co kiedyś było internetem, spustoszenie i dezinformację sieją podszywające się pod Lenie wirtualne byty. Wszędzie wokół upadają rządy, do władzy dochodzą watażkowie i ekstremistyczne kulty religijne. Ameryka Północna dogorywa, a steruje nią wszechmocny, okrutny psychopata…
Oto skutki jej zemsty.
Lenie Clarke wraz z garstką ocalałych ryfterów, grupą naukowców i kierownictwa korporacji ukrywa się na dnie Oceanu Atlantyckiego. Musieli dojść do porozumienia, kruchego zawieszenia broni, by wspólnie spróbować ocalić świat. Ale czy to możliwe? Do Lenie w końcu dociera, iż to ona zniszczyła porządek świata, na dodatek z błędnych pobudek, i teraz musi ponieść konsekwencje swoich czynów. Wraz z Kenem Lubinem postanawia opuścić wolną od βehemota stację Atlantyda i udać się na powierzchnię.
– opis wydawcy
Behemot to finałowy tom Trylogii Ryfterów, hard sci-fi autorstwa Petera Wattsa. Jego tytuł zaś wydaje się dość znamienny – nie tylko ze względu na wirusa, do którego nawiązuje, ale także sporej w porównaniu z poprzedniczkami gramatury. W oryginalnej, angielskiej wersji tytuł ten był podzielony na dwie części po około 350 stron. Vesper natomiast, wydając własną edycję, zdecydował się na scalenie ich w jeden, wielki, jak zwykle przepięknie oprawiony klocek liczący 714 stron.

Wewnątrz tom wciąż jest jednak wciąż podzielony na dwa segmenty – B-Max oraz Seppuku. Ten pierwszy swoim wydźwiękiem przypomina Rozgwiazdę, jako iż niemal w całości dzieje się pod wodą. Drugi z kolei, rozgrywający się już głównie na lądzie, atmosferą zbliża się raczej do Wiru. Nieważne więc, który z tych tomów woleliście, raczej znajdziecie w Behemocie coś dla siebie. Na początku, 5 lat po wydarzeniach z poprzedniej książki, dostajemy więcej ryfterów. Później zaś Peter Watts dorzuca nam jeszcze parę dodatkowych wirusów i kolejną krucjatę do odbycia – tym razem jednak nie po to, by ludzkość zniszczyć, a żeby ocalić jej resztki przed zagładą. Lenie Clarke ma więc okazję nieco odkupić swoje winy. W tym szczytnym celu pomoże jej zaś Ken Lubin, dla odmiany grający z nią do jednej bramki zamiast próbować ją zamordować.
Fabularnie książka jest naprawdę dobra, choć ma swoje mankamenty. Akcja wciąga, ale mogłaby bardziej, gdyby niektóre fragmenty były mniej przegadane. To, co w Wirze robiło wrażenie – a więc opisy środowiska cyfrowego – tutaj zaczynało już nieco męczyć, a nie prowadziło adekwatnie donikąd. To znaczy, prowadziło, ale gdyby wszystko to działo się „poza kamerami”, a nam objaśniono by to jednym czy dwoma zdaniami ekspozycji, to też byśmy wiele nie stracili. Co za dużo, to niezdrowo. To jednak nie był dla mnie jakiś wielki problem. Tam, gdzie pompatycznie opisywane detale zaczynały mnie nużyć, po prostu przelatywałam po nich wzrokiem i szłam dalej. Bardziej niż one ubodło mnie powierzchownie potraktowane zakończenie… zwłaszcza, iż na chociażby wspomniane wyżej szczegóły Watts już sobie czasu nie szczędził.
Ogólnie rzecz biorąc, końcówka mogłaby być naprawdę satysfakcjonująca, gdyby nieco ją rozbudować. I tak, wiem, jak to brzmi w kontekście książki liczącej powyżej 700 stron, ale paradoksalnie tak właśnie jest. Finałowa walka potrwała jeden akapit, a na dodatek działa się zupełnie poza kadrem. Opisano nam jedynie odgłosy, jakie słyszał postronny obserwator, niezdolny do ujrzenia adekwatnej akcji. Ponadto nigdy nie zobaczyliśmy reakcji Lenie na coś, co stało się z jej koleżanką (czy choćby przyjaciółką), a nie powiem – naprawdę na to czekałam. Nie dowiedzieliśmy się także, czy te niedobitki ludzkości faktycznie przetrwały dzięki parze ryfterów i ich karkołomnej akcji, czy też nie. Książka zdaje się niedomknięta; pozostawia niedosyt, ale niestety nie ten pozytywny. Jej zakończenie nie usatysfakcjonowało mnie jako zwieńczenie tej trylogii. A bardzo szkoda, bo to właśnie ten tom sprawił, iż tak naprawdę polubiłam tę serię i liczyłam na ten finałowy efekt wow.
A skąd taka zmiana nastawienia, spytacie? Cóż, przede wszystkim – nareszcie udało mi się polubić Lenie Clarke. W tym tomie do jej ryfterskiej specyfikacji w końcu dołączył ludzki pierwiastek, którego tak mi wcześniej brakowało. Oprócz bezmyślnej furii czy niezachwianej obojętności w końcu zaczęła wykazywać cechy budzące sympatię – ciekawość, współczucie czy przywiązanie. W zestawieniu z Kenem Lubinem, który już od Wiru budził moje zainteresowanie, wytworzyła też świetną chemię. Kibicowałam im obydwojgu, nie tylko w ich misji, ale i relacji. Wcale bym się nie obraziła, gdyby rozwinęła się ona w coś więcej. I autor właśnie tego się po mnie spodziewał – zdanie „był tak blisko, iż mógłby ją pocałować” bezsprzecznie upewniło mnie w tym, iż Watts z pełną premedytacją się ze mną drażni, tylko po to, by ostatecznie nie dać mi tego, czego chcę. Nieładnie, proszę pana. Potraktuję to jako atak personalny.

W dokładnie odwrotnym kierunku zmienił się za to Achilles Desjardins. Już wcześniej dawał pewne niepokojące sygnały, jasne, ale mimo wszystko trzymał się w ryzach. Po uwolnieniu od Moralniaka natomiast… no cóż. Jak Lubin wyznaczył sobie pewne zasady, których trzymał się pomimo Spartakusa, tak Achilles uznał, iż ma jakikolwiek rozum i godność człowieka głęboko w dupie. Już od pierwszej sceny z nim wiemy, iż obecny Desjardins to jedna, wielka kupa gówna – a dalej robi się tylko gorzej. Nienawidzę go. Szczerze, prosto z serca go nienawidzę. Może nie aż tak jak Gerry’ego Fischera z jedynki, ale wcale niedużo mniej. Z Achillesa na szczęście nikt nie robił ofiary, co u Fischera mnie szczególnie rozsierdziło. Oprócz tego jednak jest on chyba jeszcze gorszy niż tamten, czego autor nie omieszkał nam bardzo dokładnie opisać. Nadziać tego śmiecia na pal to stanowczo za mało, naprawdę. I mam tu na myśli, oczywiście, Desjardinsa, a nie Wattsa.
Trochę za długo mi już schodzi z tym marudzeniem (co może dawać mylne wrażenie, iż Behemot mi się nie podobał, choć jest zupełnie odwrotnie), więc postaram się streszczać. Na koniec chciałam jeszcze pochwalić całokształt świata przedstawionego, jaki Peter Watts pokazał nam zarówno w samym Behemocie, jak i całej Trylogii Ryfterów. Rzadko trafiam na hard sci-fi, które prędzej czy później nie eksmituje czytelnika gdzieś w kosmos czy do innego wymiaru. Trylogia Ryfterów natomiast obiera zupełnie inny kierunek. W niej pozostajemy tutaj, na Ziemi, zarówno na lądzie, jak i w niezbadanych morskich głębinach. Nie powiem, było to odświeżające i zapadnie mi w pamięć na dłużej. Zwłaszcza, iż Watts stworzył świat tak rozbudowany, pełen niesamowitych technologii i precyzyjnie objaśniony, iż nie da się tego nie docenić. Potencjał był naprawdę duży i wykorzystano go w pełni.
Behemot to naprawdę dobra książka, choć z nieco rozczarowującą końcówką. Wydaje się ona potraktowana nieco zbyt po macoszemu jak na zwieńczenie całej tej rozbudowanej trylogii. Mimo wszystko jednak przez zdecydowaną większość lektury bawiłam się naprawdę dobrze i nareszcie (!) szczerze kibicowałam bohaterom. Pomimo początkowego sceptycyzmu wobec tej serii, po przeczytaniu Behemota czuję, iż jeszcze za nią zatęsknię. Przygody ryfterów dostarczyły mi wiele rozrywki i całej gamy emocji, a dobrze zbudowany, odświeżający świat przedstawiony dał dużo satysfakcji. Mimo iż moja relacja z tą trylogią miała swoje wzloty i upadki, jedno wiem już na pewno – nieprędko o niej zapomnę.
Autor: Peter Watts
Tłumaczenie: Dominika Rycerz-Jakubiec, Andrzej Jakubiec
Okładka: Maciej Garbacz
Wydawca: Vesper
Premiera: 31 marca 2025 r.
Oprawa: twarda
Stron: 714
Cena katalogowa: 84,90 zł
Powyższa recenzja powstała w ramach współpracy z wydawnictwem Vesper. Dziękujemy!
Fot. główna: materiały promocyjne – kolaż (Vesper)