Athina Tsangari: „Ludzie to drapieżcy w pokojowym społeczeństwie”. Rozmawiamy z reżyserką filmu „Harvest”

filmawka.pl 2 tygodni temu

Producentka i reżyserka Athina Rachel Tsangari jest jednym z najgłośniejszych głosów współczesnego kina Grecji. Jej najnowszy film Harvest to adaptacja powieści Jima Crace’a. Nakręcony na taśmie filmowej i z użyciem naturalnego światła, dokumentuje wydarzenia prowadzące do zniknięcia rolniczej wioski i rozpadu społecznych więzi między szkockimi rolnikami. W Polsce pokazywany był na tegorocznej edycji Nowych Horyzontów, teraz wkroczył również do regularnej dystrybucji za sprawą Stowarzyszenia Nowe Horyzonty. Przy okazji polskiej premiery udało nam się porozmawiać z reżyserką o jej inspiracjach, relacji z ziemią, tym, co znaczy być bohaterem i o przyszłości kina Grecji.


Łukasz Al-Darawsheh: Porozmawiajmy o przestrzeni; centralnym temacie twojej twórczości. Przestrzenie w twoim najnowszym filmie wydają się organiczne, bardzo żywe. Jak dużo z tego, co widzimy zostało zmienione na potrzeby filmu?

Athina Tsangari: Pozmienialiśmy trochę, chociaż niedużo. Miło było tchnąć życie w miejsce opuszczone od ponad wieku, myśleć o tym, jak to wszystko dawniej wyglądało. Znaleźliśmy cudowny kawałek ziemi na odludziu. Byliśmy tam tylko my, bez żadnych rozproszeń czy cywilizacji wokół. Czułam się jak we własnym, naturalnym studiu nagraniowym. Zresztą właśnie dlatego wybraliśmy tamto miejsce (opuszczoną wioskę w Argyll, hrabstwie na wschodzie Szkocji – przypis redakcji). Największą zmianą była stodoła. To był nowy budynek, zaprojektowany przez naszą kierowniczkę produkcji, ani trochę historyczny. Zbudowaliśmy ją w całości, bo wiesz, ostatecznie trzeba było ją spalić (śmiech).

Wspominasz o niehistorycznej stodole, ale całe Harvest wydaje się trochę ahistoryczne.

Tak. Chciałam przenieść do filmu atmosferę z książki Crace’a, która nigdy nie przejmowała się umiejscowieniem akcji w konkretnym czasie. Z kontekstu da się domyślić, iż wszystko działo się w okolicach uchwalenia Inclosure Act na ziemiach brytyjskich, ale autor nigdy nie skupiał się na jasnej chronologii. Czytało się to trochę, jak majaczenia chorego, jak sen. Próbowaliśmy oddać tę atmosferę w filmie. Ostatecznie to całkiem uniwersalna historia. Mam wrażenie, iż to mogłoby się zdarzyć wszędzie, choćby we współczesnej Polsce. Nie uważasz?

Uważam. W Harvest w ogóle podoba mi się to, jak manipulujesz prawidłami z Period Drama, by zbudować film historyczny, który wymyka się klasycznym definicjom gatunku. Dużo mówi się w ogóle o twoim najnowszym filmie, jako filmie gatunkowym. Jak się z tym czujesz?

Mój proces twórczy to takie podświadome przetwarzanie klisz. Od zawsze lubiłam westerny i wydaje mi się, iż to jest właśnie próba zrobienia „mojego” westernu. Chociaż nie nazwałabym tego, sam wiesz, epickim, amerykańskim westernem. Za dużo tu nihilizmu; brak tu heroizmów. Śledzimy bohatera, który nie jest w stanie uratować niczego, choćby samego siebie. Nie ma tu żadnych łatwych podziałów między dobrem a złem. We wszystkich, we wszystkim jest i dobro, i zło.

W twoim filmie, Quill, kartograf, to artysta, który robi to, co kocha, ale jednocześnie przykłada się tym do zniszczenia wioski. Czy w tej „współwinie” sztuki też widzisz jakieś rozmycie granic między dobrem a złem? Jak podeszłyście do tego wątku, kiedy razem z Joslyn Barnes pracowałyście nad scenariuszem?

Wątek Quilla jest przeniesiony prosto z książki. Jasne, pracując z Joslyn, zmieniłyśmy parę rzeczy tak, żeby wpasować się w zasady filmowej narracji, ale chciałyśmy pozostać wierne oryginalnej historii. Zresztą dlatego właśnie Joslyn – która jako pierwsza dostała propozycję pracy nad Harvest – wybrała ten projekt. Uderzyło ją to poczucie współwiny, nie tylko sztuki, ale każdego. To uczucie krańca czasu herosów. Czujesz się jak bohater?

Ani trochę, ale ja chyba nigdy nie miałem bohaterskich skłonności. choćby jakbym miał, to teraz czuje się po prostu bezsilny. Trochę jak rolnicy z twojego filmu. Też tak masz?

Czujesz się bezsilny, ale lubisz kino, prawda? Jak dużo czasu spędzasz na oglądaniu filmów?

Całkiem dużo, chociaż teraz mniej przez pracę. Czasem mówi się, iż kino może zmieniać świat, ale równie często, iż to eskapizm.

Nie wierzę w to drugie ani trochę. Dla mnie filmy są trochę jak instrukcje życia codziennego. choćby nie wiesz, jak dużo nauczyłam się choćby z tak zwanych „głupich komedii”. Głównie o ludzkim zachowaniu, o naszej naturze. jeżeli chodzi o eskapizm, wydaje mi się, iż dużo bardziej złowieszczym elementem naszego życia są social media.

Social media, ciągłe życie na pokaz. Czy próbowałaś to krytykować już w zalążku w swoim poprzednim filmie Chevalier?

W 2015 social media nie miały jeszcze tak dużego wpływu na naszą rzeczywistość. Moją inspiracją dla Chevalier były tak naprawdę transmisje z greckiego parlamentu. Nasz kraj był głęboko w kryzysie, a ci wszyscy faceci walczyli ze sobą, próbowali udowodnić kto jest najsprytniejszy. Ale w rzeczywistości nikt nie miał cholernego pojęcia o tym, co robi, po prostu sprzedawali Grecję kawałek po kawałku. To była moja inspiracja. Ale mechanizmy faktycznie są podobne jak z mediami społecznościowymi. Wszystko sprowadza się do narcyzmu, życia poprzez ciągłe porównania.

A czy w naszym ciągłym gonieniu za postępem też widzisz jakiś narcyzm? Niektórzy tak właśnie czytają Harvest.

Nie. To raczej jeden z podstawowych instynktów naszego gatunku. Tacy po prostu jesteśmy. Nie jestem specjalnie krytyczna względem postępu. Martwi mnie to, jak nim zarządzamy, jak chronimy się przed skutkami zbyt szybkiego rozwoju. Dlatego też nie traktuję swojego antagonisty jako prawdziwego złoczyńcy. To po prostu młody chłopak, który marzy o rozwoju. Mamy prawo do takich marzeń.

„Harvest” / mat. prasowe Stowarzyszenie Nowe Horyzonty

Świat, który zbudowałaś zdaje się bardzo brutalny. Ale nie ma w tej przemocy nic nienaturalnego.

Staram się nie kręcić filmów, które jasno mówią, czym są. Rzadko w ogóle są o jednym, konkretnym problemie. Urzeczywistniam raczej te wszystkie problemy, mniejsze i większe, niż o nich mówię. Nie jestem wielką fanką filmów, których jedynym atutem jest jasne przesłanie. Przemoc to podkład mojego filmu; to po prostu stan zerowy, jakaś entropia, do której wracamy przy braku innych możliwości. Przemoc, tak jak postęp, jest naturalną manifestacją naszego ludzkiego pożądania. Ludzie to drapieżcy w pokojowym społeczeństwie. Widzę człowieczeństwo jako ciągły dialog między byciem drapieżnikiem a ssakiem. To widać też dzisiaj, w tym, jak urządzają się nasze post-demokratyczne społeczeństwa. Gdzie leży kompromis między naszą zwierzęcością a życiem w społeczeństwie? W Harvest obserwujemy absolutną porażkę wypracowania takiego kompromisu. Ci rolnicy nie wiedzieli jak się zorganizować choćby w swojej własnej małej bańce. Początek filmu jest jak narodziny człowieka.

A co z rytuałami?

W książce uderzanie w skałę głowami dzieci to całkiem krótki epizod, tylko kilka zdań. Te kilka zdań zrobiło na mnie i na Joslyn ogromne wrażenie. To pokazuje, iż nie ma czegoś takiego jak „małe, idylliczne społeczności”. Im mniejsza komórka społeczna, tym bardziej podatna jest na zgniliznę, jakieś zaburzenia w strukturze. Jest to dla mnie trochę zabawne. Myślisz, iż oglądasz pokojową społeczność, a okazuje się, iż wcale taką nie jest. Dzieci uczą się o świecie właśnie poprzez przemoc ze strony wioskowej starszyzny. Prawie każdy rytuał – i widzisz to w bajkach czy mitach – ma w sobie ukrytą przemoc. Trudno, żeby tak nie było. Każde przejście to jakiś wybuch, rozerwanie, przemoc. Od dzieciństwa w dorosłość; od tożsamości ludzkiej do sztucznej, od jednego systemu ekonomicznego do drugiego, od celuloidu do cyfrowego obrazu. Wydaje mi się to naturalne, więc staram się tego nie oceniać. Inny rytuał w moim filmie to palenie. Rytuał czasu żniw to przecież oda do natury. Brutalna oda, ziemia płonie, żeby móc znowu obrodzić.

Mówisz o zmianach i przejściach. W napisach końcowych ten film dedykujesz farmie swoich dziadków. Farmie, która dzisiaj jest autostradą. Czy ta paralela między filmem a twoim życiem to coś, co poczułaś od razu po przeczytaniu scenariusza?

Utrata farmy była dla mnie dużą traumą. Zakłóceniem, burzącym długie dziedzictwo uprawy tej ziemi przez moją rodzinę. Ale nie lubię robić stricte autobiograficznych filmów. Autobiografia jest ważna, chociaż nie wydaje mi się ciekawym materiałem na film. Mimo to, w trakcie kręcenia Harvest zauważyłam, iż silnie reaguję na to, co dzieje się na moich oczach. Sama byłam przecież dzieckiem-rolnikiem. Straciłam ziemię, która należała do moich przodków. Może nie jestem już rolniczką, ale ta farma była jedyną stałą rzeczą w historii mojej rodziny, a teraz już jej nie ma. I została zastąpiona przez autostradę! Czujesz, jak niesamowicie ironiczne to jest? Autostrada – ruch, postęp, przyszłość. Ale też przesiedlenia i wywłaszczenia. Samochody i silniki zamiast nasion i narzędzi. Niesamowicie symboliczne. Gdybym miała o tym nakręcić film, byłoby aż zbyt perfekcyjnie.

W twoim filmie mnóstwo jest robaków. Pająków, pszczół.

Owady to inni mieszkańcy tej wioski. Chciałam przeplatać ze sobą skalę mikro i makro, niemal jak we śnie. Na naszych oczach rozgrywa się makro historia, ale ci mikro mieszkańcy również ponoszą jej konsekwencje.

Czy próbowałaś też szukać czegoś jeszcze większego? Jeszcze bardziej makro?

Tak. Myślę, iż widać to w warstwie audiowizualnej. Cały film oświetlony jest naturalnie, nie używaliśmy żadnych reflektorów. Podróżowaliśmy razem ze światłem, obserwowaliśmy pogodę. Widać choćby te powolne przejście między porami roku, od lata do jesieni. Ta cała niesamowitość działa się na naszych oczach. Jak często masz okazję obserwować coś takiego podczas pracy? Mieliśmy niesamowite szczęście. Produkcja dźwięku też była niesamowita. Rozłożyliśmy mikrofony wszędzie, choćby pod ziemią. Udało nam się uchwycić dźwięk zmieniającej się ziemi. Ten dźwięk był jak dywan, jak fundament dla naszych zdjęć i udźwiękowienia. To wszystko złożyło się na piękny system, w którym pracowaliśmy.

„Harvest” / mat. prasowe Stowarzyszenie Nowe Horyzonty

Jak dużym wyzwaniem było tutaj pracowanie z taśmą filmową?

Wbrew wszelkim plotkom i pomówieniom, na celuloidzie pracuje się dużo lepiej niż z cyfrową kamerą. To bardzo wrażliwy materiał, responsywny. Czysta chemia raczej niż rządki zer i jedynek. Harvest nakręciliśmy jako doświadczenie immersyjne, myślę, iż dużo zyskuje na dużym ekranie.

Często wspominasz, iż na planie jesteś małomówna. Opisujesz swój styl reżyserski jako taniec albo trans. Jak łatwo było zgrać się z ekipą w tej kwestii?

Bardzo łatwo. Zbieraliśmy ekipę już z myślą o samym nagrywkach. Ekipa filmowa jest tak samo ważna, jak aktorzy. Pracowało z nami też dużo lokalsów. Czuli się bardzo dobrze, pracując na rdzennej ziemi, którą tak dobrze znają. Zebranie całej ekipy zajęło ponad dwa lata. To był długi i świadomy proces. Nie było tak, iż pstryknęłam palcami i nagle wszyscy weszliśmy w trans, bo po prostu tak chciałam (śmiech).

A jak na planie czuli się aktorzy grający rolników? Większość z nich była naturszczykami.

Stworzyliśmy postać dla wszystkich z nich. W przeciwieństwie do większości filmów nie było tu statystów. Każda postać otrzymała swój własny charakter, motywacje, swoje zadanie do wykonania. Sami aktorzy też byli w to zaangażowani. Grali kogoś innego; innego człowieka, który mimo wszystko był też zbudowany przez nich samych. Wielu aktorów było potomkami ludzi, którzy niegdyś zamieszkiwali wioskę, w której kręciliśmy, dlatego ta historia żyła również w nich samych. Wielu z nich wciąż walczy, żeby zachować te ziemie, zamiast sprzedawać deweloperom na budowę hoteli czy nowych osiedli. Przesiedlają się z dużych miast, do opuszczonych terenów i „zdziczają” je. „Zdziczanie” jest w ogóle dość popularną praktyką w Szkocji. Młodzi ludzie – raczej z twojego pokolenia – przenoszą się na wschód kraju i sadzą rdzenne rośliny, uprawiają je, tworzą swoje małe społeczności, żyją z ziemi. I nie ma w tym ani grama utopii czy eskapizmu, po prostu prowadzą swoje życia, wchodzą w interakcję ze społeczeństwem, z ekonomią. Na własnych warunkach.

Wspominałaś kiedyś, iż nakręciłaś Harvest z myślą o sali kinowej. Jako reżyserka, jak czujesz się z „przenoszeniem” filmów do przestrzeni domowej; poza kino?

Absolutnie w porządku (śmiech). Tak długo, jak oglądamy kino, w jakikolwiek sposób, wszystko jest w porządku. Uwielbiam chodzić do kina, ale oglądam też filmy w domu, na swoim rzutniku. Czasami choćby na moim własnym laptopie. Wtedy to świadomy wybór. Tworzę taki kokon, trzymam laptop blisko siebie, odcinam się od świata słuchawkami, i mam swój własny kącik. Moje własne, intymne doświadczenie. Wydaje mi się, iż nie ma sensu być dogmatycznym. Musimy iść z duchem czasu, tak długo, jak nie niszczy to samej esencji kina.

Czy czujesz, iż przejście z greckiego na angielski wpływa na to, jak kręcisz filmy?

Tak naprawdę to debiutowałam po angielsku. Slow business of going został nakręcony, kiedy studiowałam w Austin. Angielski jest niemal jak mój filmowy rdzenny język. Przejście na grecki było dla mnie dużo trudniejsze, bo długo nie było mnie w kraju. Czuję, iż jest różnica; język wpływa na to, jakie filmy tworzę. adekwatnie, bardzo chcę nakręcić następny film w Grecji i zobaczyć co się stanie.

Będę czekać z niecierpliwością. Chociaż słyszałem, iż rynek filmu w Grecji przeżywa kryzys.

Tak. Ironicznie, dużo trudniej jest mi teraz nakręcić film w Grecji, niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi.

Naszą rozmowę zaczęliśmy od heroizmu i chciałbym na heroizmie też skończyć. Czy widzisz greckie kino trochę jak rolników z Harvest? Czy jednak wierzysz, iż da się je uratować za sprawą, notabene, heroicznych starań filmowców?

AT: Zdecydowanie widzę nadzieję. Greckie kino jest bardzo wytrzymałe. We wszystkim, co robimy jest jakiś pierwiastek „pierdol się” wymierzonego w instytucje, w trudności. Obserwuję nowe pokolenie filmowców, i widzę, iż dzieje się coś podobnego, co z moim pokoleniem. Tak jak my i oni pchają kino do przodu, i są w tym może choćby bardziej wytrwali i świadomi niż my. Chociaż sam przemysł kuleje, greckie kino wciąż żyje. Jestem bardzo pesymistyczna względem wielu spraw, ale greckie kino nie jest jedną z nich.

Korekta: Krzysztof Kurdziej

Idź do oryginalnego materiału