Kiedy "Miasteczko Salem" pierwszy raz ujrzało światło dzienne, był rok 1975. Półmetek wyjątkowo mrocznej dekady w historii Stanów Zjednoczonych – czasów inflacji, wstrząsów politycznych i ekstremalnego wzrostu przestępczości. Pod osłoną wampirycznego horroru Stephen King przemyca opowieść o podupadającej na moralach społeczności, w której rodzi się zło. Uniwersalności tego fabularnego schematu dowodzą adaptacje, kolejno: telewizyjny miniserial Tobego Hoopera (1979), serial Mikaela Salomona (2004) i pełen metraż Gary’ego Daubermana (2024). Ostatniemu tytułowi towarzyszyło sporo kontrowersji – kinową premierę odwlekano przez dwa lata, a ostatecznie zamiast na duże ekrany film trafił od razu na platformę Max. Czy to dlatego, iż studio Warner przewidziało, iż "Miasteczko Salem" nie jest materiałem na hit box office’u?
Pracując nad nową książką, Ben Mears (Lewis Pullman) wraca po latach do swojej rodzinnej miejscowości. gwałtownie zakochuje się w lokalnej pośredniczce nieruchomości (Mackenzie Leigh). Jednak romans będzie musiał zaczekać – w Salem pojawił się właśnie spragniony krwi upiór (tak, znów wygląda jak Nosferatu). Do grona łowców dołączą: nerdowski jedenastolatek z charakterem Ramba (Jordan Preston Carter), nauczyciel zmęczony społeczną znieczulicą (Bill Camp) oraz lekarka, która leczy ugryzienia zastrzykiem przeciw wściekliźnie. (Alfre Woodard). W tle pojawia się też Ojciec Callahan (John Benjamin Hickey) – absolutnie kultowa postać z uniwersum Kinga, której rola zostaje tu sprowadzona do komediowego popijania gorzałki. Nagromadzenie bohaterów nie sprzyja sprawnemu rozwojowi akcji. Do pewnego momentu przypomina ona raczej zbiór luźno powiązanych ze sobą scenek. Samo polowanie na wampiry przybiera równie porwaną strukturę, która bardziej niż filmową fabułę przypomina kolejne potyczki w grze wideo.
Szczególnie istotna okazuje się tu dychotomia swoje-obce. Reżyser skupia się tu przede wszystkim na postaciach Bena i Marka – dwóch przybyszy z zewnątrz, którzy inicjują walkę z zatruwającą miasteczko zarazą. Choć skupienie na tych bohaterach jest już zawarte w samym materiale źródłowym, twórcy przeoczają możliwość, aby wyłuskać w pełni to, co w nieoczywisty sposób esencjonalne dla kingowskiej prozy. Czyli – lęk przed obcymi, ucieczkę przed odpowiedzialnością i erozja społecznego zaufania. Ukazanie napięć i konfliktów rozdzierających wspólnotę zostaje sprowadzone do pojedynczych scenek: nauczycieli, którzy nie reagują na przemoc wśród dzieci czy dowódcę policji, który pierwszy gotuje się do ucieczki. To właśnie upadek wartości mógłby budzić największą grozę – gdyby tylko zbudować bohaterów na czymś więcej niż garść frazesów.
W przeciwieństwie do adaptacji z 1979 (w reżyserii twórcy "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną") w nowym "Miasteczku Salem" trudno o atmosferę gotyckiej grozy. Postacie wampirów są w większości na tyle niepoważne, iż aż ocierają się o kamp. Ten rodzaj humoru może uzasadniać obecność Jamesa Wana jako producenta wykonawczego. W końcu jego ostatnie "Wcielenie" bywało równie przerażające, co groteskowe. Jednak u Gary’ego Daubermana trudno o równowagę dla samoświadomej ironii, po paru wybuchach śmiechu pozostaje wrażenie, iż brnięcie w pastisz służy jedynie odwróceniu uwagi od tego, co nie działa. Efektem jest film bez charakteru, który karmi się nostalgią za horrorem lat siedemdziesiątych, choć bez pomysłu na jego aktualizację.
Ale nie jest tak, iż całkowicie brak tu ciekawych zabiegów formalnych. Twórcy eksperymentują z kamerą – raz pokazuje ona POV uwięzionego w worku chłopca, a kiedy indziej spogląda na bohatera prosto przez dziurę w głowie zabitego upiora. Jednak każdy z tych pomysłów utyka w martwym punkcie lub traci na powabie w niesprawnym montażu. Tak jakby autorskiej wizji nie udało się w pełni dojść do głosu. Ostatecznie w nowym "Miasteczku Salem" próżno szukać horroru. To poprawna adaptacja, która po wpuszczeniu do kin zginęłaby w zalewie innych premier. Zasilając przepastną bibliotekę platformy streamingowej, stanie się jednym z setki tytułów do wieczornego zabicia nudy. Niech nie zmylą nas wampiry – to kino nie krwiste, tylko anemiczne.
Pracując nad nową książką, Ben Mears (Lewis Pullman) wraca po latach do swojej rodzinnej miejscowości. gwałtownie zakochuje się w lokalnej pośredniczce nieruchomości (Mackenzie Leigh). Jednak romans będzie musiał zaczekać – w Salem pojawił się właśnie spragniony krwi upiór (tak, znów wygląda jak Nosferatu). Do grona łowców dołączą: nerdowski jedenastolatek z charakterem Ramba (Jordan Preston Carter), nauczyciel zmęczony społeczną znieczulicą (Bill Camp) oraz lekarka, która leczy ugryzienia zastrzykiem przeciw wściekliźnie. (Alfre Woodard). W tle pojawia się też Ojciec Callahan (John Benjamin Hickey) – absolutnie kultowa postać z uniwersum Kinga, której rola zostaje tu sprowadzona do komediowego popijania gorzałki. Nagromadzenie bohaterów nie sprzyja sprawnemu rozwojowi akcji. Do pewnego momentu przypomina ona raczej zbiór luźno powiązanych ze sobą scenek. Samo polowanie na wampiry przybiera równie porwaną strukturę, która bardziej niż filmową fabułę przypomina kolejne potyczki w grze wideo.
Szczególnie istotna okazuje się tu dychotomia swoje-obce. Reżyser skupia się tu przede wszystkim na postaciach Bena i Marka – dwóch przybyszy z zewnątrz, którzy inicjują walkę z zatruwającą miasteczko zarazą. Choć skupienie na tych bohaterach jest już zawarte w samym materiale źródłowym, twórcy przeoczają możliwość, aby wyłuskać w pełni to, co w nieoczywisty sposób esencjonalne dla kingowskiej prozy. Czyli – lęk przed obcymi, ucieczkę przed odpowiedzialnością i erozja społecznego zaufania. Ukazanie napięć i konfliktów rozdzierających wspólnotę zostaje sprowadzone do pojedynczych scenek: nauczycieli, którzy nie reagują na przemoc wśród dzieci czy dowódcę policji, który pierwszy gotuje się do ucieczki. To właśnie upadek wartości mógłby budzić największą grozę – gdyby tylko zbudować bohaterów na czymś więcej niż garść frazesów.
W przeciwieństwie do adaptacji z 1979 (w reżyserii twórcy "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną") w nowym "Miasteczku Salem" trudno o atmosferę gotyckiej grozy. Postacie wampirów są w większości na tyle niepoważne, iż aż ocierają się o kamp. Ten rodzaj humoru może uzasadniać obecność Jamesa Wana jako producenta wykonawczego. W końcu jego ostatnie "Wcielenie" bywało równie przerażające, co groteskowe. Jednak u Gary’ego Daubermana trudno o równowagę dla samoświadomej ironii, po paru wybuchach śmiechu pozostaje wrażenie, iż brnięcie w pastisz służy jedynie odwróceniu uwagi od tego, co nie działa. Efektem jest film bez charakteru, który karmi się nostalgią za horrorem lat siedemdziesiątych, choć bez pomysłu na jego aktualizację.
Ale nie jest tak, iż całkowicie brak tu ciekawych zabiegów formalnych. Twórcy eksperymentują z kamerą – raz pokazuje ona POV uwięzionego w worku chłopca, a kiedy indziej spogląda na bohatera prosto przez dziurę w głowie zabitego upiora. Jednak każdy z tych pomysłów utyka w martwym punkcie lub traci na powabie w niesprawnym montażu. Tak jakby autorskiej wizji nie udało się w pełni dojść do głosu. Ostatecznie w nowym "Miasteczku Salem" próżno szukać horroru. To poprawna adaptacja, która po wpuszczeniu do kin zginęłaby w zalewie innych premier. Zasilając przepastną bibliotekę platformy streamingowej, stanie się jednym z setki tytułów do wieczornego zabicia nudy. Niech nie zmylą nas wampiry – to kino nie krwiste, tylko anemiczne.