All Illusive

filmweb.pl 3 miesięcy temu
Małgorzata Szumowska lubi podróże. Z Krakowa do Łódzkiej Filmówki. Z Łodzi i Warszawy na największe światowe festiwalowe. Z festiwalowych salonów pod bramy Hollywood. Przez ocean do Polski. Tak pokrótce wygląda jej artystyczna droga, której stałym towarzyszem jest operator Michał Englert. Filmowe trasy tej dwójki biegły zwykle na linii centrum-prowincja. Odwiedzali "Kobietę z..." Dolnego Śląska, "Twarzą" objęli wioski Małopolski i Podkarpacia, a tłem "W imię..." uczynili mazurskie plenery. Ich bohaterowie rzadko jednak opuszczali swoje miejsce zamieszkania, bo przegrywali z twardą ekonomią i siłą przyzwyczajenia. Co innego grupa turystów w "All Inclusive", które nareszcie doczekało się premiery. Filmowi pasażerowie wylatują do słonecznego Agadiru, gdy polska zima trzyma się mocno. Skute lodem rzeki zastępuje lśniąca tafla oceanu, a czapy śniegu – złocisty piasek. Znamy te obrazki doskonale, ale Szumowska i Englert nie oferują klasycznej fabuły. Bawią się formą, mieszając dokument z fikcją, obserwacje z gatunkiem, profesjonalnych aktorów z naturszczykami. Choć nie można odmówić im pomysłowości i genu poszukiwaczy, "All Inclusive" przypomina niespełniony projekt debiutantów. Zbiór komediowych i refleksyjnych miniatur, które nie chcą ułożyć się w gęstszą całość.

Historie płyną niespiesznie, w rytmie zorganizowanych wakacji i hotelowych rytuałów. Śniadanie, basen, plaża, jazda na wielbłądzie, wieczór zabaw i sen. Zdarzają się też wycieczki po Maroku, które pozwalają dotknąć lokalnego kolorytu. Na wyjeździe poznajemy najróżniejsze osobowości: małżeństwo w kryzysie, parę młodych niewinnych katolików, wiecznego malkontenta i starą optymistkę. Nie brakuje typowego intelektualisty, rozśpiewanej Stasi, a choćby wzorcowego patrioty Pawła. Galeria charakterów, w której możemy się przeglądać, tworzy coś na kształt przekroju społecznego. Ambicje opowiadania o współczesnej Polsce nie opuszczają zatem Szumowskiej i Englerta. Gorzej, iż diagnozy i sugestie sprzed kilku lat wydają się zwietrzałe i mało odkrywcze. "All Inclusive" częściej bywa grubo ciosaną satyrą, powtarzającą do znudzenia żarty i ironiczne hasełka, a rzadziej próbą głębszego zrozumienia ludzkiej melancholii i niespełnienia. Turyści wybierają przecież grupowe wakacje z jakiegoś powodu. Jedni łakną kontaktu i bliskości, inni skrywają potrzebę atencji, a pozostali naiwnie wierzą, iż pustynny wiatr rozgoni prywatne problemy. Przez ekran przewijają się zbliżenia na smutne, zamyślone twarzy wczasowiczów, które gryzą się z hotelowym komfortem oraz ich klasowym i kulturowym przywilejem. Podobne zabiegi trącą jednak banałem i pojawiały się w kinie niezliczoną ilość razy.

"All Inclusive" puchnie zresztą od cytatów. Englert filmuje półnagich, leżakujących turystów jak Ulrich Seidl w trylogii "Raj", młodzi katolicy ustawiają się na dziobie statku jak kochankowie z "Titanica", a rozmowy kilku osób płynących łajbą naśladują kultowe partie "Rejsu". W jednej ze scen intelektualista (nieprzypadkowo gra go Jakub Majmurek) wygłasza monolog o nudnym charakterze polskiego kina, pozbawionego i dojrzałego realizmu, oraz prawdziwej fantazji. Na ironię zakrawa fakt, iż te słowa padają właśnie w "All Inclusive", które nie mówi nic nowego i nie wyczerpuje sporego potencjału hybrydy. Materiał przydałoby się skrócić, jeżeli nie skurczyć do rozmiarów średniego metrażu. Niemal dwugodzinna konstrukcja ugina się pod naporem powracających na siłę gagów i wycyzelowanych sterylnych zdjęć. Kamera z dystansem patrzy na hotelowe przestrzenie i fikuśne windy, czasem jak ptak zawiesi się nad panoramą miasta. Efekt obcości podbija odrealniona muzyka Pawła Mykietyna, która staje się wreszcie nudnym dodatkiem. Co gorsza, nie widać konkretnej strategii w scenach transnarodowych spotkań. Perspektywa Marokańczyków, czyli ubogich Beduinów i pracowników resortu, gdzieś niestety umyka. Szumowska i Englert zatrzymują się na powierzchni, dopuszczając do głosu tylko Polaków i nie eksplorując różnic kulturowych. Łatwo zarzucić im niekonsekwencję, bo satyryczne spojrzenie na bogobojnych narzeczonych nie wyklucza idealizacji i sakralizacji muzułmanki modlącej się pomiędzy zajęciami.

Przed całkowitą klęską ratuje twórców humor sytuacyjny, żywy, barwny język, który błyskawicznie charakteryzuje postacie, czy energia naturszczyków zderzona z pozami gwiazd (Izy Kuny, Andrzeja Chyry, Krzysztofa Czeczota). Największą wartość wnosi jednak zimowy epilog, rozgrywający się 6 lat po zagranicznym wyjeździe. Niepozorny kadr z Pawłem siedzącym samotnie w barze i wspominającym marokańskie przygody niesie w sobie taki ładunek goryczy, jakiego nie doświadczyliśmy wcześniej. Trochę szkoda, bo "All Inclusive" niby za łatwo zbacza w stronę karykatury i schematów, ale mieni się odrobiną empatii i chęci naginania stereotypów. Twórcy od dawna balansują na granicy, oskarżani o klasizm i wyższościowy ton albo chwaleni za celne punktowanie narodowych wad. Ich docufiction raczej nie rozstrzygnie wieloletniego sporu, zapewniając mocne argumenty każdej ze stron. Nasuwa się jednocześnie pytanie, dla kogo film powstał? Dla miejskiej klasy średniej, którą utwierdzi w obiegowych publicystycznych sądach? A może dla wszystkich uczestników letnich turnusów, którzy mają się oglądać w krzywym zwierciadle? Jedno jest pewne: Szumowska i Englert weszli na dziwnie bezpieczne tereny, zamiast badać ruchome piaski. W efekcie nie zaskoczą nikogo.
Idź do oryginalnego materiału