Żył przed wiekami bogaty dziedzic, któremu co noc śnił się ten sam sen. Nawiedzał go niby nocna zmora, spędzając sen z powiek. W końcu włodarz postanowił udać się do staruchy, którą we wsi zwali wiedźmą, jako iż mieszkała w chałupce w borze, stroniła od ludzi i znała się na tłumaczeniu snów jak nikt w okolicy. Kiedy wszedł do izby, spojrzała nań spode łba, po trzykroć splunęła przez lewę ramię i zawołała skrzekliwym głosem, aż panka ciarki przeszły:
— Tfu, tfu, tfu, na psa urok!
Dziedzic co prawda nie należał do strachliwych ani też nie był zabobonny, jednakże przeżegnał się znakiem krzyża świętego i rzuciwszy wiedźmie w podołek mieszek pełen miedziaków, zażądał, aby wyłożyła mu sen, który gnębi go noc w noc.
— Śni mi się, iż brodzę po mokradle w poszukiwaniu wielkiego bogactwa, a kiedy mam je prawie w sakwie, ono wyślizguje się i przepada w ciemnej toni niby kamień.
Starucha najsampierw przykazała szlachciurze po trzykroć splunąć w ogień ledwo co tlący się w piecu, potem zaś po trzykroć go obeszła, sypiąc nań popiół zgarnięty z popielnika.
— Na mokradłach skarb ukryty, a tobie, możny panku, przeznaczone, byś go znalazł i oddał swym poddanym — wymamrotała w końcu. — jeżeli to uczynisz, wtenczas się wyśpisz za wszystkie czasy...
Dziedzic roześmiał się w głos. Słyszał co prawda opowieści o złocie zatopionym w bagnie, więcej - nie raz nie dwa obiło mu się o uszy, iż owego skarbu strzeże diabeł przechera, który podobno niejednego już poszukiwacza przygód zwiódł na manowce. Bajdy to wszakże! Jakoś też w ogóle nie chciało pomieścić mu się w głowie, żeby on, pan kilku wiosek, miał po mokradłach łazić z łopatą i skarbu szukać. Jakże to? A choćby i choćby jakimś cudem udało mu się z bajora owo bogactwo wyłowić, to przecież nie odda go nikomu, jeno zamknie w skarbcu. Wszak od dawien dawna istniał podział na biednych i bogatych. Taki porządek na świecie ustanowił Bóg i nie uchodzi przeciwstawiać się temu. Chłopu oddać majątek, a samemu co... przymierać głodem? Niedorzeczny pomysł!
Tak to sobie mędrkował po cichu, a starucha, siedząc przy palenisku, zerkała nań spode łba.
— Nie zaśniesz, możny panku, póki na mokradłach skarbu nie odnajdziesz! — powtórzyła raz jeszcze jakby ku przestrodze i rzuciwszy do pieca wiązkę ziół, których całe bukiety suszyły się u powały, machnęła ręką na znak, iż nic więcej nie ma do powiedzenia.
— Nic mądrego nie rzekłaś, starucho! — burknął dziedzic z wściekłością w głosie. — Znam ja dobrze takie jak ty! Dla kilku miedziaków gotowe jesteście mamić ludzi kłamstwami! Idź do czorta, wiedźmo! — zakrzyknął na odchodne i wybiegł z chałupy, mamrocząc pod nosem przekleństwa.
Pełen gniewu wrócił do dworu i chociaż, tak jak przepowiedziała starucha, nie mógł zmrużyć oka, nie ruszył na bagna w poszukiwaniu skarbu, jeno wezwanemu lekarzowi kazał się leczyć ze swej przypadłości.
— Panie, pij co wieczór wyciąg z melisy, rumianku, kozłka lekarskiego tudzież męczennicy — zalecił medyk. — Na dobry sen zażywaj też kąpieli z dodatkiem kwiatów lipy, ziela wrzosu, majeranku i lawendy.
Żaden jednak z tych sposobów nie zdołał uśpić dziedzica ani na chwilę. Kiedy inni twardo spali, on snuł się po folwarku niby nocna zmora, nie znajdując w niczym ukojenia. Męczył się okrutnie i byłby pewnie umarł z niewyspania, gdyby nie jego mądra, rozważna córka Natalia.
— Ojcze, zrób tak, jak rzekła wiedźma! Zbierz gromadę chłopów i skoro świt ruszajcie na bagna! — zaszczebiotało przymilnie dziewczę. — Niech wypełni się przepowiednia! Widać inszej rady nie ma…
Statystyki: autor: Alicja Jonasz — 12 sty 2025, 15:36