W piątek, 4 lipca 2025 roku, na warszawskim PGE Narodowym zagrali oni – niekwestionowani królowie rocka, żywa legenda: AC/DC. Koncert odbył się w ramach trasy „PWR
UP TOUR”, promującej ich najnowszy album Power Up. Choć zespół rzadko zbacza z wypracowanego koncertowego schematu, potrafi wciąż zaskakiwać – przede wszystkim energią, charyzmą i prawdziwym rockowym ogniem.

Wieczór otworzył The Pretty Reckless – zespół dowodzony przez Taylor Momsen. Mimo iż bycie supportem przed taką ikoną jak AC/DC to wyzwanie, The Pretty Reckless poradzili sobie znakomicie. Momsen, niepozorna blondynka o głosie z chropowatym pazurem, nie tylko rozgrzała publikę mocnymi brzmieniami w utworach „Heaven Knows” czy „Make Me Wanna Die”. Zyskała dodatkowe punkty, tuż przed „The Witch Is Born” zwracając się do widowni po polsku – Zróbcie hałas!!!
I weszli oni…
…czyli moment, na który czekały tysiące fanów. Od pierwszych dźwięków „If You Want Blood (You’ve Got It)” stadion eksplodował. Rozpętało się szaleństwo – a to był dopiero początek.
Setlista była hołdem dla klasyki i nowości: „Back in Black”, „Shot Down in Flames”, „Thunderstruck” (z piorunami i wizualnym show), „Hells Bells” czy „Sin City” – utwory, które zna każdy fan, rozbrzmiewały z pełną mocą. „You Shook Me All Night Long” rozbrzmiało z wyjątkową lekkością – publiczność śpiewała każdą linijkę razem z zespołem. Jednym z najbardziej ikonicznych momentów był oczywiście kawałek „Highway to Hell” – niekwestionowany hymn rocka – porwał absolutnie wszystkich. Refren niósł się potężnie przez całą płytę i trybuny – wszyscy byliśmy częścią tej piekielnie dobrej drogi. Choć interakcja zespołu z publicznością nie była wielka – ot, pojedyncze okrzyki czy śmiechy lidera – nie sposób było nie zauważyć, jak ogromną euforia muzycy czerpali z grania.
Koncert był intensywny, ale to żywiołowy Angus Young wprowadził show na wyższy poziom. Jak zawsze w swoim stylu – tym razem w czerwono-białym stroju (z ukłonem w stronę polskich barw?), zachwycił sceniczną formą. W charakterystycznych krótkich spodenkach, biegał niczym „uczniak z piekła rodem”. Na „Shoot to Thrill” ruszył z tym swoim legendarnym skakaniem, jakby dopiero co zaczynał karierę. Fale prądu przetaczały się przez stadion.
Podczas finałowego „Let There Be Rock” odbyła się najdłuższa gitarowa rozmowa z publiką, jakiej byłam świadkiem. Trwająca kilkanaście minut solówka to było istne szaleństwo: Angus tarzający się po scenie, biegający z jednego jej końca na drugi, zatopiony w riffach, całym sobą oddany dźwiękom… Niewiarygodne. Publiczność chłonęła każdy dźwięk jak powietrze, a Angus nadstawiający uszu na okrzyki fanów jeszcze podkręcał atmosferę.
Na bis usłyszeliśmy „T.N.T.” i „For Those About to Rock (We Salute You)”. Było to wybuchowe zakończenie – dziko, z hukiem, ogniem i euforią, która unosiła się jeszcze długo po ostatnim akordzie.
Naładowani energią AC/DC, udowodnili, iż wiek to tylko liczba, a rock and roll – jeżeli płynie w żyłach – nigdy nie traci mocy. To nie był tylko koncert. To było święto elektrycznego riffu, hołd dla klasyki i dowód na to, iż legenda ma się dobrze – i wciąż gra głośno…. bardzo głośno!