13 DNI DO WAKACJI. Pierwsze polskie home invasion [RECENZJA]

film.org.pl 5 dni temu

Bartosz M. Kowalski bardzo lubi być pierwszy, zwłaszcza w obrębie horroru. Kiedyś, przynajmniej zdaniem niektórych, nakręcił „pierwszy polski slasher”, teraz – „pierwsze polskie home invasion”. Widać jak na dłoni, iż reżyser kocha to, co robi. W wywiadach i podczas spotkań autorskich wypowiada się o swojej twórczości z dużą dawką entuzjazmu oraz samouwielbienia, psiocząc jednocześnie na tych, którzy kina gatunkowego nie lubią bądź nie rozumieją (a zatem polskich producentów i krytyków). Pozostaje żałować, iż za odwagą pioniera nie kroczy w jego przypadku ani jakość, ani przynajmniej pokora.

Po wizytach w klasztorze (Ostatnia wieczerza) i domu spokojnej starości (Cisza nocna) Kowalski powraca do slasherowych korzeni, a zatem samotnego domu w głębi lasu. Dom to jednak nie byle jaki: przestronny smart home, zabezpieczony ultranowoczesnym systemem ochrony, którym steruje się z poziomu aplikacji w telefonie. W teorii azyl, w praktyce zaś – więzienie, z którego w odpowiednich okolicznościach nie sposób się wydostać. W taki setting reżyser wrzuca, a jakże, grupę nastolatków. Paulina (Katarzyna Gałązka) i jej znajomi bawią się beztrosko, korzystając z tego, iż ojciec wyjechał na kilka dni w sprawach służbowych. Tylko Antek (Teodor Koziar), młodszy brat dziewczyny, przeczuwa, iż może wydarzyć się coś złego – kilka dni wcześniej znalazł w parku zwłoki brutalnie zamordowanego bezdomnego. Jest przekonany, iż morderca przyjdzie również po niego.

Podobnie jak w poprzednich projektach Kowalskiego schemat goni tutaj schemat. Dzieciaki zachowują się zgodnie z prawidłami gatunku, czyli jak skończeni idioci: zamiast stawić czoła zagrożeniu, miotają się bez ładu i składu, padając po kolei ofiarą psychopaty z kuszą. Kolejność śmierci możemy przewidzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa zaraz po tym, jak przedstawieni zostają nam wszyscy członkowie ekipy. Schematyczność i przewidywalność to jednak jeszcze nic złego – o ile oczywiście film jest dobrze zrealizowany, a na tle podobnych sobie produkcji wyróżnia się za sprawą drobnych, aczkolwiek oryginalnych detali.

13 dni do wakacji to przypadek z zupełnie innej parafii. Krótko mówiąc: jeden z najgorzej zainscenizowanych slasherów, jakie widziałem. Szczytem reżyserskiej inwencji jest tutaj – podobnie jak w przypadku W lesie dziś nie zaśnie nikt 2 – pretensjonalny obrót kamery o 180 stopni: „inteligenta” sugestia, iż oto film wkracza w nową fazę. Sceny sadystycznych morderstw, a zatem crème de la crème gatunku, są kompletnie bezpłciowe, nakręcone jakby od niechcenia, z przymusu – żadnej z nich nie towarzyszy śladowe chociażby napięcie. Wynika to również z faktu, iż samo home invasion rozpoczyna się dość późno, bo dopiero w okolicach połowy projekcji (koło 40-45 minuty). Śmierci kolejnych bohaterów następują więc, z fabularnej konieczności, bardzo szybko: odhaczane są mechanicznie i nie sposób czerpać z ich oglądania żadnej satysfakcji.

Im dłużej się jednak nad tym stanem rzeczy zastanawiam, tym bliżej mi do myśli, iż Kowalskiemu chodziło w gruncie rzeczy o osiągnięcie podobnego efektu. Nie chciał, rzecz jasna, zanudzić widzów na śmierć (tej sztuki dokonał już wcześniej w Ciszy nocnej), ale zbudować pewnego rodzaju dystans pomiędzy odbiorcą a ekranowymi wydarzeniami. Zwłaszcza w końcowych fragmentach, już po finałowym twiście – skomentowanym przez siedzącego obok mnie kolegę spontanicznym: „Co jest kurwa! Dlaczego?” – 13 dni do wakacji staje się filmem śmiertelnie, nieznośnie wręcz poważnym. Kowalski powraca tu na moment do nihilistycznej poetyki swojego debiutu: pyta o korzenie zła, nie udzielając przy tym przekonującej odpowiedzi. Kino Michaela Hanekego znów staje się dla polskiego reżysera ważnym punktem odniesienia, choć tym razem celuje on raczej w klimat Funny Games, a nie Białej wstążki.

Największy problem 13 dni do wakacji – definitywnie przekreślający powodzenie projektu – polega na tym, iż obrana przez Kowalskiego poetyka nijak nie współgra z treścią filmu. Reżyser wkłada w usta bohaterów absurdalne dialogi, które aktorzy wygłaszają następnie z kamiennymi twarzami, bez grama ironii. Inscenizuje groteskowe scenki – takie jak niedoszła próba samobójcza zakończona słowami „Tnij się albo wypierdalaj!” – ściągając w ten sposób swój film w rejestry autoparodii, czego, jak mniemam, próbował uniknąć. Efekt jest taki, iż podczas polskiej premiery 13 dni do wakacji widownia wybuchała donośnym śmiechem na co drugiej scenie – ku wielkiemu niezadowoleniu najbardziej oddanych fanów reżysera.

Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy w internetową dyskusję wdał się ze mną Łukasz Karaś z kanału horrorshowPL. Broniąc filmu Kowalskiego, Karaś zaatakował publiczność: iż nie zrozumiała konwencji, iż przyszła na film uprzedzona i „leje w gacie ze śmiechu” na sam widok sformułowania „polski horror”. No cóż, Szacowny Pan Karaś zapomniał najwyraźniej, iż w kinie i przed telewizorem śmiejemy się nie tylko wtedy, kiedy widzimy na ekranie coś zabawnego. Śmiejemy się również wtedy (i często śmiejemy się w takich przypadkach dużo głośniej), kiedy coś wydaje nam się głupie, żenujące albo absurdalne. Innymi słowy, śmiejemy się wówczas z filmu, a nie z filmem. Ironiczny seans to zresztą jedyny sposób na to, aby czerpać z oglądania 13 dni do wakacji jakąkolwiek przyjemność. Wziąć ten film na poważnie – a zatem tak, jak życzyliby sobie jego najzagorzalsi entuzjaści – to jak odebrać mu ten 1 procent uroku, który decyduje o tym, iż da się wysiedzieć na sali kinowej pełne 80 minut.

Idź do oryginalnego materiału