
To jedna z najbarwniejszych postaci polskiej marynarki. Najwybitniejszy polski marynista — kronikarz pionierskich lat polskiego szkolnictwa morskiego i polskiej bandery handlowej. Wychowanek kapitana Mamerta Stankiewicza, dorastający w bliskości gen. Mariusza Zaruskiego, od wczesnej młodości widzący w morzu wyzwanie, które prowadzi człowieka ku pełni rozwoju. Już w szkole stworzył termin „kapitan własnej duszy”, stawiając sobie i przyjaciołom wyzwanie niezłomności. Gdy miał zaledwie 15 lat, ruszył jako ochotnik na wojnę polsko-bolszewicką, gdzie został ranny i otrzymał po raz pierwszy Krzyż Walecznych. Całym swoim życiem dowiódł, iż w pełni na to odznaczenie zasłużył. Karol Olgierd Borchardt urodził się równo 120 lat temu w Moskwie, wychowywał się w Wilnie. Był kapitanem pierwszej polskiej żeglugi wielkiej po odzyskaniu niepodległości, wybitnym nauczycielem astronawigacji, wychowawcą wielu pokoleń marynarzy. Był także pisarzem, którego pełne humoru i historycznych detali morskie opowieści o służbie na „Lwowie” czy „Darze Pomorza” fascynują do dziś. Jego pierwsza, najsłynniejsza i wielokrotnie nagradzana książka „Znaczy Kapitan”, sprawiła iż wielu młodych ludzi zapragnęło pod jej wpływem wstąpić do polskiej marynarki i ruszyć w morze. Była jednocześnie hołdem dla kpt. Mamerta Stankiewicza, którego niezwykła postać została w ten sposób ocalona dla potomnych. Pomimo wielkiego sukcesu, kpt. Borchardt doświadczył wielu trudów. Największy ból sprawiało mu z pewnością to, iż nie mógł pływać. Tęsknił za „Darem Pomorza”. Niestety, żaglowiec mógł jedynie oglądać z okien swojego mieszkania na Kamiennej Górze.
„Znaczy kapitan” mistrzem Borchardta
W 1924 roku zdał maturę i próbował dostać się do szkoły morskiej, ale jego marzenie nie zostało wówczas spełnione. Podjął więc studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Rok później stało się już to, co było jego przeznaczeniem – wstąpił w szeregi studentów Szkoły Morskiej w Tczewie, którą ukończył w roku 1928. Pływał na pasażerskich transatlantykach armatora Gdynia-Ameryka Linie Żeglugowe SA, pełniąc kolejno funkcje oficerskie. W 1936 roku otrzymał dyplom kapitana żeglugi wielkiej. W 1938 r. podjął pracę akademicką w Państwowej Szkole Morskiej w Gdyni, obejmując stanowisko zastępcy komendanta żaglowca szkolnego Dar Pomorza.
Wybuch II wojny światowej zastał go na Darze Pomorza w czasie rejsu szkolnego. Na polecenie władz udał się do Sztokholmu, a potem do Szkocji. Następnie wrócił do GAL-u i pływał na statkach pasażerskich przekształconych w transportowce. Jeszcze jesienią 1939 roku został starszym oficerem polskiego flagowego statku pasażerskiego MS Piłsudski, właśnie z kapitanem Stankiewiczem podczas najważniejszego rejsu w ich życiu – rejsu tragicznego.
Kpt. Mamert Stankiewicz był bez wątpienia mistrzem kapitana Borchardta. Łączyła ich niezwykła więź. Nie tylko zawodowa, ale po latach także przyjacielska. To właśnie Borchardtowi Stankiewicz powierzył marynarski testament życia: pamiętnik zatytułowany „Korsarz i Don Kichot”. Jesienią 1939 roku obaj płynęli razem transatlantykiem MS Piłsudski. Z tonącego statku kapitan Stankiewicz zszedł jako ostatni. Do końca dodawał otuchy swoim uczniom, których na szalupie ratunkowej próbował chronić nie tylko przed żywiołem potwornie zimnego morza, ale także przed ich własną paniką i rezygnacją. Bohaterską śmierć kapitana Mamerta Stankiewicza opisał później Borchardt swojej niezwykłej książce „Znaczy kapitan”, choć szczerze wątpił w swoje umiejętności pisarskie.
Do powstania książki zobowiązał się przy grobie kapitana Stankiewicza, pochowanego na West View Cemetery w Hartlepool, we wschodnim wybrzeżu Anglii, nieopodal miejsca, w którym zatonął jego „Piłsudski”. Wiedział, iż musi swojego mistrza ocalić od zapomnienia, zachować dla potomnych.
Chciałbym jeszcze za wiele rzeczy Panu podziękować, miałem to zrobić w naszym rejsie do Nowej Zelandii. Przede wszystkim podziękować za drobiazgową wnikliwość w nasze wiadomości i zmuszanie do szybkiego przyswajania każdej nowości z dziedzin dotyczących bezpośrednio naszej pracy. Chciałbym móc powiedzieć wszystkim, iż był Pan najbardziej precyzyjnym instrumentem, który działał niezawodnie podczas sztormu, mgły i śnieżycy, w drodze przez pola lodowe i w tropikalnej burzy. Jednak nie wydaje mi się to tak ważne jak fakt, iż był Pan niezawodny w zwykłym, codziennym dniu na morzu, w każdym z tych siedmiu dni życia ludzi morza, od poniedziałku do poniedziałku. Wśród tych „siódemek” nigdy Pan nie zadrasnął godności osobistej ludzi, za których pracę był Pan odpowiedzialny. Wszystkie uwagi odnosiły się wyłącznie i zawsze do wykonywanej roboty i w miarę możliwości powiedziane były zawsze bez świadków.
Ten precyzyjny przyrząd nosił u Pana skrystalizowaną nazwę: ZNACZY KAPITAN. Jako przyrząd nawigacyjny Znaczy Kapitan zmieniał się i doskonalił stale. Te przeobrażenia powinny być zachowane w jakiś sposób. Nie wyryje się tego na zimnym głazie. To trzeba napisać. W takich wypadkach, jeżeli było coś właśnie do wykonania, to decyzja u Pana była szybka: „Znaczy, to trzeba wykonać. Znaczy, pan to wykona”.
Słyszę, Panie Kapitanie. Ale przecież Pan wie, iż pisać nie umiałem i nie umiem. Wszystkie moje wypracowania szkolne nosiły jedną i tę samą uwagę: „styl telegraficzny”. Gdybym teraz obiecał Panu, iż będę starał się to napisać, byłoby to przyrzeczenie niemowy, iż zacznie mówić. jeżeli choćby napiszę, nie wiem, czy ktoś zechce to czytać. W jaki sposób wytłumaczyć ludziom, iż ZNACZY KAPITAN nie rodzi się, ale tworzy latami z romantyzmu, sił woli i wiedzy?
Więc uważa Pan, iż muszę napisać? To znaczy, iż muszę się najpierw nauczyć mówić, wybadać, co ludzi będzie interesowało, a potem nauczyć się pisać. Sądzę, iż powinny to być opowiadania. Ile ich ma być, aby dać całkowity obraz Pana pracy i zmagań? To chyba najłatwiejsze: ulubione Pana liczby to trzy i siedem, a więc trzydzieści siedem. W tej chwili przypomina mi się powiedzenie Pana: „Znaczy wszystko musi być zrobione PORZĄDNIE”. Tak jest, Panie Kapitanie! Od dzisiaj będę się uczył opowiadać i pisać. Pisać wszystko i o wszystkim tak długo, aż potrafię napisać to, o czym muszę napisać. O jedno tylko proszę, by zechciał mi Pan zawsze i wszędzie towarzyszyć
— pisze Karol Olgierd Borchardt na ostatnich kartach książki „Znaczy kapitan”.
Opisuje w niej także własne losy podczas tragicznego, wojennego rejsu MS Piłsudskiego. Kapitan Borchardt do ostatnich chwil pomagał w ewakuacji, po czym sam przygnieciony potężną belką, stracił przytomność i odniósł ciężkie obrażenia. Po wyleczeniu, został starszym oficerem kolejnego transatlantyka MS Chrobry. W 1940 r. przeżył jego zbombardowanie i zatopienie w kampanii norweskiej. Za ewakuację załogi Chrobrego otrzymał ponownie Krzyż Walecznych. Wyszedł z tego z kolejnymi groźnymi urazami, co spowodowało odnowienie poprzednich. Uraz głowy sprawił, iż przez wiele miesięcy borykał się z całkowitą bezsennością, wobec której lekarze byli bezradni. Z czasem jednak stan zdrowia uległ poprawie, a silny organizm kapitana i jego niezłomny hart ducha, pomogły pokonać dolegliwości. Po wojnie był organizatorem, a potem dyrektorem polskiego gimnazjum i liceum morskiego w Landywood w Anglii. Po odejściu ze szkoły pływał w angielskiej linii żeglugowej. W 1949 roku wrócił do kraju na pokładzie statku MS Batory, pełniąc funkcję starszego oficera.
Powrót do powojennej Polski i decyzje polityczne
W Polsce okazało się, iż decyzje polityczne wzięły górę. PRL-owscy lekarze uznali kapitana za niezdolnego do pływania na statkach z przyczyn zdrowotnych. Czyżby przeszkodą była jego patriotyczna przeszłość i niezłomność? Kapitan rozpoczął jednak pracę dydaktyczną w Państwowym Centrum Wychowania Morskiego, następnie uczył w Technikum Rybołówstwa Morskiego w Gdyni (1951‒1954) i w gdyńskiej Szkole Rybołówstwa Morskiego (1954‒1968). 1 września 1968 roku, po połączeniu Szkoły Rybołówstwa Morskiego z Państwową Szkołą Morską, powstała Wyższa Szkoła Morska w Gdyni, w której wykładał aż do przejścia na emeryturę w listopadzie 1970. Ale nie mógł pływać.
Nigdy też nie otrzymał zaproszenia na Dar Pomorza – ukochany żaglowiec, który obserwował z okien swojego mieszkania „na dachu” (zwanego „Siódmym niebem”) w willi w gdyńskiej „Kamiennej Górze”. A przecież związany był z tym statkiem niemal od samego początku. W 1938 r. rozpoczął pracę w Państwowej Szkole Morskiej w Gdyni, obejmując jednocześnie stanowisko zastępcy komendanta żaglowca szkolnego. Wybuch II wojny światowej zastał go na „Darze” podczas rejsu szkolnego, który na polecenie władz został zakończony w Sztokholmie. Dlaczego późniejszy kapitan żaglowca kpt. ż.w. Kazimierz Jurkiewicz, który piastował tę funkcję od 1956 do 1977 roku, nie umożliwił kapitanowi Borchardtowi rejsu na szkolnym żaglowcu? Urazy osobiste czy decyzje polityczne? Sprawiedliwość nastała dopiero po śmierci Borchardta. Wrócił na „Dar Młodzieży” z duchem swojego morskiego życia. Jego kabina z lat 1938-1989 została tam wiernie odtworzona i wyposażona w jego osobiste pamiątki, m.in. maszynę, na której pisał swoje książki i listy.

Kapitan własnej duszy
Kapitan Borchardt skupiał się na nauczaniu, wychowaniu młodzieży i pisaniu. To były jego główne zadania. Powtarzał swoją wykutą w młodości teorię, by stać się „kapitanem własnej duszy”. Jego matka stawiała na tężyznę fizyczną odkąd był małym chłopcem. Tłumaczyła mu, iż musi być silny, by bronić Ojczyzny. Gdy dorastał, szukał nowych sposobów na poprawę swojej sprawności. Na początku gimnazjum wpadły mu w ręce książki o jodze i gimnastyce atletycznej. Mocno nimi zainspirowany, wyćwiczył nieprawdopodobne zdolności. Jednocześnie hartował organizm kąpielami w przerębli, a jego siła i wzrost nie miały sobie równych. Chodzenie na rękach nie sprawiało mu najmniejszych trudności, podobnie jak cyrkowe akrobacje. W czasie gimnazjum przyjaźnił się z Józefem Reuttem, późniejszym profesorem w Lublinie, z którym opracowali koncepcję stania się „kapitanem własnej duszy”.
Wymyśliliśmy nie nazwę, bo przed nami znali ją już Anglicy, tylko system, w jaki sposób zostać KAPITANEM WŁASNEJ DUSZY, to znaczy jak zapanować nad sobą samym, abym to ja decydował o sobie i swoim postępowaniu, a nie moje ciało. (…) Należało wieczorem napisać bardzo dokładny rozkład dnia następnego, przewidzieć wszelkie możliwe pokusy do opanowania i następnie bardzo dokładnie zrealizować. Nie znaczy to wcale, iż w planie nie mogły się znaleźć przyjemności i rozrywki. Po dwóch latach nieprzerwanej realizacji programu można nazwać się „kapitanem własnej duszy” W wypadku jakiegokolwiek złamania należy cały program powtórzyć od początku przez dwa lata.

Karol Olgierd Borchardt został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Czynu Bojowego Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, Krzyżem Walecznych, Srebrnym Medalem „Za zasługi dla obronności kraju”, Medalem Komisji Edukacji Narodowej, Odznaką „Zasłużony Pracownik Morza”, Nagrodą Prezydenta Miasta Gdyni za całokształt twórczości. Zmarł 20 maja 1986 roku i spoczął na Cmentarzu Witomińskim w Gdyni. Na jego cześć nazwany został szkuner gaflowy STS Kapitan Borchardt.
Nie sposób tej wielkiej, wspaniałej postaci opisać w krótkim tekście. Jego wybitną biografką jest pani Ewa Ostrowska, która blisko współpracowała z kapitanem przez wiele lat aż do dnia śmierci w 1986 roku. Z serca polecam jej książki. Kapitan również zdążył opisać nie tylko własną historię życia, ale także dzieje rodzącej się polskiej marynarki handlowej, początki i rozwój Szkoły Morskiej w Tczewie oraz polskich pionierów marynarki – swoich rówieśników i ich mistrzów.
W świecie, którym młodym ludziom brakuje wzorców i wyzwań, trzeba wracać do tych, którzy odeszli. Do mistrzów, którzy potrafią pociągnąć za sobą w wytrwałą podróż w głąb siebie, zachęcić do zmagania ze słabością i zapragnąć prawdziwej przygody. I choć kapitana Borchardta nie ma dziś w „Siódmym niebie” na Kamiennym Wzgórzu, bez wątpienia jest w innej przestrzeni, równie bliskiej. Jest w swoich opowiadaniach, na kartach swoich książek, które nie tylko sławią historię pierwszej morskiej uczelni i ukazują pierwsze zastępy marynarzy niepodległej Polski, ale budzą wyobraźnię, głód morskiej przygody oraz chęć stania się lepszym człowiekiem. Budzą pragnienie zawalczenia o to, by zostać kapitanem własnej duszy…