Zeszłoroczne strajki w Hollywood (pamiętacie?) wyraźnie uszczupliły ofertę telewizyjno-streamingową minionych 12 miesięcy. Choć część tytułów przesunięto na rok przyszły, w serialach i tak było co oglądać. Oto kilka tytułów, które zachwyciły mnie szczególnie.
W przeciwieństwie do pozostałych członkiń i członków redakcji (swoimi typami podzielili się już Kamila Czaja i Mateusz Piesowicz) nie odniosę was do mojego zeszłorocznego zestawienia. Powód jest prosty – takiego zestawienia nie było. 2024 jest pierwszym rokiem, w którym poproszono mnie o ranking najlepszych seriali, jakie widziałem w ciągu ostatnich 12 miesięcy, a iż trochę ich ostatnio widziałem, to kim jestem, żeby takiej prośbie odmówić?
Czy był to rok udany pod względem serialowych premier? Cytując klasyka: „no było różnie„. Poza jednym wyjątkiem, który znajdziecie u dołu tekstu, najbardziej zawiodły mnie pozłacane hiciory od HBO, od których z biegiem lat ów złoto odkleja się coraz bardziej. „Diuna: Proroctwo”” okazała się działać na sen równie mocno jak melisa, z kolei wyczekiwany „Ród smoka” finalnie oszukał mnie bardziej niż Jon Snow między 5. i 6. sezonem „Gry i tron”.
W rankingu nie znajdziecie też zbyt wielu kontynuacji zakończonych lub trwających w tej chwili produkcji (mały spoiler: są tylko dwa tytuły niebędące totalnymi nowościami). Z jednej strony wynika to ze zwyczajowego zmęczenia materiału, a z drugiej prostego faktu, iż istnieje jeszcze garść seriali, które trzeba czym prędzej nadrobić („Kulawe konie„, w końcu was dogonię). W zestawieniu stawiam jednak na tegoroczne świeżynki świadomie. Rozpoczęte wcześniej tytuły miały nieco więcej czasu, by zdążyć już wkupić się w wasze łaski, podczas gdy te wypuszczone w ciągu ostatnich 12 miesięcy mogły z jakiegoś powodu umknąć waszym radarom.
10. Gwiezdne wojny: Załoga rozbitków
Czy wypada zaczynać ranking najlepszych seriali 2024 roku od tytułu, który jeszcze nie zdążył się skończyć? Nie wiem. Czy „Załoga rozbitków” zaliczy niespodziewany spadek jakości, wchodząc w 2025 rok? Nie wiem, ale podstawiłbym moje wszystkie kredyty Starej Republiki na to, iż serial pozostanie doskonałą propozycją dla fanów „Gwiezdnych wojen” i nie tylko. W końcu bowiem doczekaliśmy się produkcji z odległej galaktyki, która woni Kinem Nowej Przygody, a przy tym nie wymaga od widza znajomości siedmiu poprzednich seriali. To tytuł, który wygląda i brzmi, jakby nakręcił go Steven Spielberg w swoim prajmie. Zamiast odkrywania kolejnych pokoleń Skywalkerów, następców Imperatora i tego, kim była ciotka Chewbakki, wystarczy wybrać się z tymi dzieciakami w podróż po kosmosie. I jest to piękne.
9. The Long Shadow
Ten stosunkowo kameralny i niedrogi serial true crime od ITV (kto by pomyślał, iż kręcą tam jeszcze jakościowe produkcje?) to zdecydowanie najmniej mainstreamowa rzecz z całej listy. Ba, o „The Long Shadow” mogliście w ogóle nie usłyszeć, bo mało kto o nim mówi. Tymczasem kryminał oparty na przerażającej historii poszukiwań Rozpruwacza z Yorkshire to dzieło telewizyjnego (już niemal) weterana, George’a Kaya („Lupin”, „W powietrzu”), które ze wszech miar warte jest rozgłosu. To nie tylko antyteza żerujących na tragediach dzieł Ryana Murphy’ego („Potwór/Potwory”), ale również surowy thriller, w którym napięcie chodzi jak w szwajcarskim zegarku. Przy tym wszystkim to także – a raczej przede wszystkim – opowieść zwracająca honor ofiarom bestialskich napadów.
8. Ripley
Popkultura ma swoich ulubionych socjopatów. Jednym z nich od wielu dekad jest Tom Ripley zrodzony na kartach książek Patricii Highsmith. Ten utalentowany pan gościł na ekranie kilkukrotnie, ale chyba nigdy nie było mu dane zostawić po sobie równie olśniewającego śladu, co w miniserialu Netfliksa. Spora w tym zasługa fenomenalnego Andrew Scotta („Fleabag”), którego każde, najdrobniejsze nawet, wykalkulowane gesty doskonale oddają psychikę bohatera osnutego wokół fantazji o sobie samym. Jeszcze większym stemplem jakości w „Ripleyu” jest jednak Steven Zaillian („Lista Schindlera”), który własnoręcznie pisząc scenariusz do każdego odcinka i osobiście stając za kamerą każdego z nich, dokonał rzeczy niemożliwej. Stworzył serial, który mógłby nakręcić sam Ripley.
7. Pan i pani Smith
Donald Glover to współczesny król Midas. Wszystko, czego dotknie się twórca „Atlanty” (znany również pod swym rapowym pseudonimem Childlish Gambino), zamienia się w złoto. To samo stało się ze starym jak kino fabularnym konceptem pt. „Pan i pani Smith„, który najbardziej rozsławił wzięty film z 2005 roku. Glover i partnerująca mu showrunnerka, Francesca Sloane (również „Atlanta”) stworzyli komedię kryminalną o parze szpiegów, której wnikliwości na temat życia małżeńskiego pozazdrościć mógłby sam Ingmar Bergman. Nie dość, iż każdy odcinek służy tym błyskotliwym filmowcom za wizytę na terapii dla par, to jeszcze zgadza się tutaj akcja, humor i plot twisty. Zupełnie jak w udanym małżeństwie!
6. The Bear
Najsłabszy sezon „The Bear” wciąż lepszy niż zdecydowana większość seriali wydanych w 2024? „The Bear” jest już na tyle uznaną marką, iż korzysta się z jego „produktów” w ciemno. Co z tego, iż odcinki są coraz bardziej eksperymentalne, coraz mniej powiązane ze sobą i coraz bardziej same w sobie przypominają fine dining. Ten tytuł jest jak dobra restauracja, która choćby gdy przeżywa gorsze chwile, to wciąż serwuje nam dania na poziomie niegodnym konkurencji. W tym roku takimi były doskonale napisane „Napkins”, wybitne aktorsko „Ice Chips” czy finałowe „Forever”, po którym od miesięcy nucę piosenkę „Laid”.
5. Branża
Po trzech sezonach „Branży” świat finansów pozostaje dla mnie tak samo obcy, jak fizyka kwantowa, ale co z tego, skoro na każdym odcinku „naszej nowej Sukcesji” nie mogę oderwać wzroku od ekranu? Obserwowanie, jak te wiecznie głodne rekiny finansjery pożerają się wzajemnie kawałek po kawałku, było jedną z moich największych ekranowych przyjemności tego roku. jeżeli jeszcze nie odpaliliście serialu Mickeya Downa i Konrada Kaya (ci dwaj byli bankierzy znają branżę od podszewki), to powinniście czym prędzej nadrobić zaległości. Obiecuję, iż wiedza o dywidendach, rodzajach spółek i innych hipotek nie będzie wam potrzebna.
4. Fallout
Bałem się tego serialu. Bałem się, iż „The Last of Us” to cudowny wypadek przy pracy, i iż ludzkość po prostu nie zasługuje na drugi dobry serial oparty na grze wideo. Bałem się, iż Amazon machnie kasą, a ekipa od „Westworldu” zrobi to, co zrobiła z „Westworldem”. Bałem się, iż „Fallout” zostanie przemielony przez maszynkę kontentu przyjaznego wszystkim jak pustkowia długie i szerokie. I co? I strach minął po kilku pierwszych minutach, kiedy spadł na mnie kojący radioaktywny deszcz o posmaku komedii absurdu, kolorowego thrillera postapo i pierwszorzędnej scenografii rodem z katalogów Vault-Tec (to już przedostatnie odniesienie dla nerdów). Ekipa od „Westworldu” zmajstrowała serial nie dla wszystkich, ale dla mnie, dla rzeszy mniej lub bardziej casualowych graczy, a także i tych, co wiecznie kłócą się o to, która część gry odsłony jest najlepsza. O 2. sezon w ogóle się nie boję.
3. Reniferek
Pamiętacie, jak w kwietniu spadł nam z nieba Richard Gadd i ni stąd, ni zowąd dostarczył jeden z najbardziej nieoczywistych komediodramatów w telewizji ostatnich lat? Jego autorski „Reniferek” odbił się echem, jakim odbijają się seriale albo wielkie, albo kontrowersyjne. Co ciekawe, w tym przypadku mieliśmy do czynienia z jednym i drugim. Nie obyło się bowiem bez dyskursu o odpowiedzialności autora czy twórczej granicy między prywatą o życiem zawodowym. Na szczęście więcej mówiono o doskonale zrealizowanym dramacie psychologicznym, który bierze pod lupę pokręconą relację między ofiarą i oprawcą, po to, by potem pod lupę wziąć sytuację, w której to ofiara wykorzystuje oprawcę dla własnych korzyści. Takie rzeczy rzadko się nam serwuje.
2. Szōgun
Od 27 lutego do 23 kwietnia byłem samurajem i żyłem na prowincji w Japonii z przełomu XVI i XVII wieku. Po domu paradowałem w kimonie, jadłem gotowany ryż, natto i unagi, a w przerwach od pracy ostrzyłem swoją katanę i trenowałem, na wypadek gdyby Toranaga (Hiroyuki Sanada) potrzebował mojej pomocy w walce z Radą Regentów. Tak mniej więcej wyglądał poziom mojej wczuty w trakcie cotygodniowego seansu „Szōguna„. To serial, który pochłania cię w całości i bezpowrotnie przenosi do fascynujących realiów, w których się rozgrywa. Rachel Kondo i Justin Marks mogli zrobić z tego zwyczajową czytankę historyczną, a zrealizowali projekt, w którym wszyscy mówią, chodzą i zachowują się, jakby urodzili się w XVI wieku.
1. Pingwin
Czy brawurowy Colin Farrell zbyt dużo czerpie w swej kreacji od Jamesa Gandolfiniego? Pewnie tak. Czy „Pingwin” przeczłapał przez wszystkie osiem odcinków debiutanckiej serii bez scenariuszowych mankamentów? Pewnie nie. Czy to serial idealny? Oczywiście, iż nie. Ale to mój subiektywny ranking, a ja podtrzymuję opinię, iż spin-off „Batmana” oczarował mnie w tym roku najbardziej ze wszystkich seriali. I nie chodzi tutaj tylko o to, iż wpasował się idealnie w moje gusta. Obiektywnie rzecz biorąc to wciąż bardzo dobry serial. I tak postrzegałbym go, choćby gdybym nie miał fioła na punkcie uniwersum DC, kina gangsterskiego i przeszarżowanych popisów aktorskich.
W „Pingwinie” dostajemy bowiem niebanalną historię o władzy, lęku i tożsamości, w której postaci rozpisane są jak w najlepszym dramacie szekspirowskim. To kompletna od początku do końca opowieść, która z jednej strony stanowi plombę między kolejnymi filmami o Batmanie, a z drugiej pewnie stoi na własnych nogach, nie obawiając się przy tym tematów trudnych i niewygodnych. Kto by pomyślał, iż serial rozgrywający się w uniwersum Batmana w ogóle nie potrzebuje Batmana, by być świetnym widowiskiem.