Za nami dziwny rok w serialach, odmierzany strajkami, przekładanymi premierami i innymi nieplanowanymi „atrakcjami”. A mój top 10 najlepszych seriali 2023 roku jest odzwierciedleniem panującego w branży chaosu.
Branża serialowa znów znalazła kilka sposobów, żeby nas zaskoczyć. W roku wyznaczanym przez strajki, cięcia, kasacje i odkładanie największych premier zabrakło przede wszystkim wielkich, głośnych tytułów, o których wszyscy byśmy mogli rozmawiać – jeżeli pominąć debiutujące w styczniu „The Last of Us” i do pewnego stopnia też „Sukcesję”. W roku pozbawionym „Rodu smoka”, „Stranger Things” czy „Bridgertonów” było więc wrażenie pustek, co nie do końca ma związek z faktami.
Era peak TV trwa i pomimo pewnych turbulencji ma się bardzo dobrze, raz jeszcze obejrzeliśmy więc kilkaset seriali, spośród których nie tak łatwo wybrać dziesiątkę najlepszych. Z mojej listy sprzed roku ostały się dokładnie trzy tytuły. Podaję też drugą dziesiątkę, która do rankingu nie weszła (kolejność przypadkowa): „Ktoś gdzieś„, „Dobre rady Johna Wilsona„, „Infamia„, „For All Mankind„, „Dyplomatka„, „Kulawe konie„, „Silos„, „Nasza bandera znaczy śmierć„, „Perry Mason” i „Niebieskooki samuraj„.
10. 1883
„1883” pojawiło się w Polsce z opóźnieniem, po starcie SkyShowtime, stąd jego obecność w tegorocznym zestawieniu. Prequel „Yellowstone” to jedna z najlepszych rzeczy, jakie zrobił Taylor Sheridan, spec od nowoczesnych westernów. Oglądamy w nim losy przodków współczesnych Duttonów, ich drogę na Zachód i historię założenia rancza w Montanie, w której pierwsze skrzypce gra 17-letnia Elsa Dutton (Isabel May). „1883” to historia o brutalności, ale i pięknie Dzikiego Zachodu, sprawiającym, iż pełna pasji, energii i ciekawości świata dziewczyna, uwolniona od miejskich konwenansów, zaczyna żyć pełnią życia. Na drugim biegunie zaś mamy kogoś, kto myśli o pożegnaniu się z życiem – prowadzącego grupę osadników kapitana Sheę Brennana (Sam Elliott). I choć „1883” ma w sobie jeszcze więcej, ta dwójka tak naprawdę wystarczy, abyśmy otrzymali najbardziej emocjonalną i najpiękniejszą z historii ze świata „Yellowstone”.
9. Zagłada domu Usherów
„Zagłada domu Usherów” to pożegnanie netfliksowego mistrza horroru, Mike’a Flanagana, z tą platformą. Pożegnanie naprawdę godne, bo ten miniserial, oparty na uwspółcześnionych dziełach Edgara Allana Poego, to przepysznie makabryczna zabawa gatunkiem, inteligentna satyra na współczesny świat rządzony przez miliarderów i jeden z bardziej pokręconych dramatów rodzinnych, jakie widzieliście. o ile oglądając „Sukcesję”, mieliście takie małe marzenie, aby ktoś ich wszystkich po kolei pozabijał, „Zagłada domu Usherów” stanowi jego spełnienie. W pełnej groteski i czarnego humoru mrocznej opowieści o diabolicznych wręcz bogaczach, właścicielach firmy farmaceutycznej, oglądamy, jak kolejni członkowie tytułowego rodu są mordowani na coraz dziwniejsze sposoby. A wszystko to w cudownie gotyckim klimacie i w świetnym towarzystwie aktorów znanych z poprzednich dzieł Flanagana.
8. Fellow Travelers
„Fellow Travelers” to z kolei mój najnowszy zachwyt – rozpoczynająca się w latach 50. i trwająca przez trzy dekady, pełna pasji i emocji historia romansu dwóch mężczyzn (Matt Bomer i Jonathan Bailey) z kręgów waszyngtońskiej polityki. To z jednej strony dość klasyczna opowieść LGBTQ+, pokazująca koszmar czasów maccartyzmu i skupiająca się na tym, co z ludźmi potrafi zrobić systemowe wykluczenie, a z drugiej najbardziej iskrzący, poplątany i skomplikowany romans, jaki w tym roku można było zobaczyć na ekranie. Bomer i Bailey sprawiają, iż nie da się oderwać od ekranu, zaś gwarantem jakości scenariusza jest Ron Nyswaner, scenarzysta kultowej „Filadelfii”.
7. Poker Face
Jedno z największych zaskoczeń roku. Niby klasyczny procedural, ale z twistem. Niby sprawy tygodnia, ale jakieś inne, świeższe. Niby Columbo, ale w kobiecej wersji. „Poker Face„, w którym sprawy kryminalne rozwiązuje bardzo nietypowa detektywka (Natasha Lyonne), zaprasza widza w podróż po małomiasteczkowej Ameryce, udowadniając, iż czasem w prostocie tkwi wielka siła. Opierając się na sprawach tygodnia, serial zagłębia się w dusze zupełnie zwyczajnych Amerykanów – granych przez fantastyczne gwiazdy gościnne – nierzadko dochodząc do smutnych, albo jak wolicie, głęboko ludzkich, wniosków. A wszystko to w lekkim i przyjemnym rozrywkowym wydaniu.
6. Barry
„Barry” zakończył swoją trwającą cztery sezony podróż w stronę piekła i cóż to była za jazda. Mroczna, absurdalna i pełna zaskoczeń – zwłaszcza kiedy w połowie sezonu wylądowaliśmy w jakiejś zupełnie innej rzeczywistości. Bill Hader do końca bezbłędnie poprowadził swoją wypakowaną czarnym humorem opowieść o byłym żołnierzu, który został zawodowym zabójcą, by następnie szukać odkupienia na deskach teatru. „Barry” to genialnie napisana komedia, ale i gorzki dramat, którego bohater pod względem złożoności może mierzyć się z najpopularniejszymi serialowymi antybohaterami. Trochę szkoda, iż trwało to tak krótko, ale trudno nie docenić tego, jak perfekcyjnie rozplanowana i bezbłędnie poprowadzona została ta absolutnie niezwykła podróż.
5. Awantura
„Awantura” to z kolei najlepsza rzecz, jaką dał nam Netflix w tym roku. Szalony miks gatunków i pełna emocji historia, która rozpoczyna się w zupełnie banalny sposób: Danny (Steven Yeun) i Amy (Ali Wong) mają sprzeczkę na drodze i z jakiegoś powodu nie są w stanie o niej zapomnieć. Zamiast machnąć ręką i iść dalej, nasz duet angażuje się w pełen absurdalnych pomysłów konflikt, który eskaluje i rozszerza zasięgi, przejmując kontrolę nad całym ich życiem. „Awantura” to znakomita czarna komedia i wielowarstwowy dramat, z odcinka na odcinek coraz bardziej odsłaniający skomplikowanie całej sytuacji, życiowe frustracje obojga bohaterów i problemy, jakie niesie za sobą konieczność egzystowania w pewnych ramach kulturowych. Ten serial to rozrywkowa petarda i zarazem mądra opowieść o społeczeństwie w kryzysie.
4. Reservation Dogs
„Reservation Dogs” to świeżość, świeżość i jeszcze raz świeżość. W czasach, kiedy wszystko już było, komediowa opowieść o rdzennych nastolatkach wychowujących się w rezerwacie w przemysłowej Oklahomie znalazła nie jedną, a wiele własnych ścieżek, zarówno jeżeli chodzi o tematykę, jak i sposób jej przedstawienia. Technicznie rzecz biorąc, oceniamy – i doceniamy – w tym roku dwa sezony, co wynika z opóźnienia polskiej emisji na Disney+, pozwólcie jednak, iż przede wszystkim pochwalę ten finałowy za to, jak mądrze pozamykał wątki i dzieciaków, i ich rodziców, i starszyzny, którą zresztą mieliśmy okazję poznać w odcinku z retrospekcjami. Do samego końca serial pozostał niesamowicie pomysłowy i cudownie dziwny, chadzając własnymi drogami oraz dbając o to, aby na ostatniej prostej nie zabrakło emocji, jak również tego absolutnie wyjątkowego poczucia wspólnoty, którego nie ma żaden inny serial.
3. The Last of Us
„The Last of Us” to kolejny dowód na to, iż nikt nie potrafi robić takich blockbusterów jak HBO. Przeniesiona prosto z gry komputerowej postapokaliptyczna opowieść o przemytniku szmuglującym nastoletnią dziewczynę przez opanowane przez zabójczy wirus Stany Zjednoczone ożyła na ekranie dzięki pełnemu emocji scenariuszowi oraz znakomitym kreacjom Pedra Pascala i Belli Ramsey. Długo można by zachwycać się realizacją, rozmachem i klimatem, ale paradoksalnie najlepsze w „The Last of Us” jest to, czego blockbustery zwykle nie mają: ludzkie emocje i dylematy moralne w czasach totalnego koszmaru. Bez mała genialny odcinek „Long, Long Time” to najlepszy dowód.
2. The Bear
„The Bear” raz jeszcze zabrał nas do kuchni z piekła rodem – i ponownie nie zawiódł. 2. sezon pod wieloma względami jest wręcz bardziej udany od pierwszego, jeszcze mocniej zagłębiając się w swoje główne postacie, na czele z Carmym (Jeremy Allen White) i Sydney (Ayo Edebiri). Starając się zamienić kultowy, ale obskurny bar z kanapkami w pierwszoligową restaurację, nasi bohaterowie przeżywają kolejne wzloty i upadki, znów nie raz, nie dwa znajdując się na krawędzi załamania nerwowego – a jednocześnie pokazując nam, po co to wszystko robią i dlaczego tak bardzo to kochają. Gwiazdorski odcinek świąteczny sprawia, iż na nowy poziom wchodzi rodzinny dramat, ale atrakcji jest dużo, dużo więcej, od słodkiego romansu Carmy’ego, poprzez wszelkie momenty z miłością do dobrego jedzenia w roli głównej, aż po emocje towarzyszące bohaterom na drodze do celu. Świetna rzecz od początku do końca.
1. Sukcesja
Nie mogło być innego numeru 1 niż „Sukcesja„, zwłaszcza po odważnym finale, w którym Jesse Armstrong po raz ostatni dobitnie nam powiedział, iż miło, łatwo i przyjemnie to tu nigdy nie będzie. Trwająca cztery sezony tragikomiczna historia obrzydliwie bogatej rodziny Royów to znakomita rzecz od pierwszego do ostatniego odcinka – czarne lustro, w którym może przejrzeć się współczesny świat, bezlitosna i przezabawna satyra na rządzących nami miliarderów egomaniaków, jak również wypakowany skrajnymi emocjami, gorzki dramat rodzinny z dodatkiem Szekspira.
Śledząc z zapartym tchem poczynania rodziny Royów na ostatniej prostej – od pewnego wesela z twistem, poprzez niezbyt bajeczną wycieczkę do Norwegii, aż po wystawny pogrzeb nestora rodu i korporacyjnego kaca po nim – zastanawiałam się, kiedy pojawi się coś, co będzie w stanie dorównać „Sukcesji”. Pewnie nieprędko, bo o ile dobrych seriali jest wiele, o tyle wybitny trafia się może ze dwa razy na dekadę.