Czy wiedzieliście, iż największe klasyki polsatowskiej ramówki i dwa z ulubionych filmów waszych rodziców to adaptacje prozy Stephena Kinga? W natłoku horrorowo-thrilerowej literatury do jakiej przyzwyczaił nas pisarz, to właśnie ekranizacje tych dwóch niepozornych opowiadań skradły z czasem serca widzów na całym świecie. I choć możemy razem ironizować równie mocno jak ja w tym wstępie, nie ulega wątpliwości, iż ukryto w nich pewne uniwersalne wartości i nie bez powodu cieszą się one równie uniwersalną sympatią. Wyobraźcie sobie zatem jakie uczucia towarzyszyły mi na sali nr 1 w kinie Nowych Horyzontów, gdy uświadomiłem sobie, iż za parę lat sam pewnie będę wychwalać dokładnie tego typu klasyk. Chociaż tak naprawdę zacząć mogę już od dzisiaj.
Świat zmierza ku końcowi. I nie jest to tylko aksjomatyczna obserwacja naturalnej kolei rzeczy, a realia pierwszych scen Życia Chucka. Katastrofy naturalne, nieodwracalne zmiany klimatu i brak Internetu sprawiły, iż ludzkość zsuwa się powoli po ostrzu istnienia. A gdy los homo sapiens zdaje się być już przesądzony, pozostaje tylko próbować coś naprawić na ostatnią chwilę. Podobnie zamierzają zrobić Marty (Chatwel Ejioford) i Felicia (Karen Gillan), gdy usiłują wykorzystać ostatnie dni na ziemi, aby przywrócić odrobinę uczucia z ich dawno zakończonego małżeństwa. Tylko gdzie jest w tym wszystkim tytułowy Chuck? Spogląda z wszechobecnych bilbordów i ekranów na postępujący chaos, z przyklejonym do twarzy profesjonalnym uśmiechem księgowego. Nie wiemy kto ustawił wszędzie te reklamy, ale jedno jest pewne – ten ktoś bardzo chce podziękować Charlesowi Krantzowi (Tom Hiddleston) za 39 wspaniałych lat.

Tutaj muszę urwać jakiekolwiek opowiadanie o fabule, bo odkrywanie, nagromadzonych przez niemal cztery dekady, zasług Chucka, to główny motor napędowy całej trzyaktowej historii. Nie wiem jeszcze na ile to zasługa samego Kinga, a na ile scenarzysty i reżysera Mike’a Flanagana, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek oglądał koniec świata z takim spokojem. Nie chodzi tu wbrew pozorom o mój nihilistyczny pęd ku całkowitemu zniszczeniu rodzaju ludzkiego (z tego się wyrasta), a poczucie pogodzenia z losem. Ile to już razy filmowcy prezentowali nam najgorsze możliwe symfonie zagłady, pod gruzami których ginie ludzka próżność i brak poszanowania ekologii? Tym razem na koniec Wszechrzeczy zareagujemy po ludzku, bez nerwów. Nie zdążymy już uciec, więc wykorzystajmy jeszcze bardziej ograniczony czas, aby przez kilka chwil było nam lepiej. Bez ckliwych frazesów i zapłakanych monologów o nadziei usiądziemy razem z Martym i Felicią, czekając aż ostatnia nadzieja zgaśnie w mroku kosmosu. Nie będzie to może jedyny skuteczny sposób na pogodzenie się z waszą śmiertelnością, ale powinien w tym pomóc. Co jednak kluczowe, nie zaakceptujemy końca bez przyjrzenia się całej swojej opowieści.
Chucka, Felicii, Marty’ego, ale przede wszystkim swojej. Bo gdy ostatecznie koniec nadejdzie (a tak będzie), film zabierze nas akt wcześniej, aby wyjaśnić nam wreszcie co Chuck stworzył i osiągnął przez wspomniane 39 lat. A stworzył wręcz wszystko. W swoim pozornie przeciętnym życiu finansisty dokonał rzeczy daleko wykraczających poza jego własne pojmowanie. Widział znacznie więcej, niż były w stanie dostrzec przepięknie, smutne oczy Toma Hiddlestona. Brytyjczyk sprzedaje nam rolę pozbawioną szarzy, jednak miejscami pełną energii i dynamiki, która aż prosi, by razem z nim poderwać się do widocznego na plakacie tańca. Zwłaszcza, gdy patrząc na jego podrygi i cofając się zgrabnym moonwalkiem do własnych wspomnień, przypomnicie sobie jak dobrze tańczyliście w podstawówce, jak podobała Wam się najwyższa dziewczyna w klasie i jak istotny dla gotowania w waszym domu był odpowiedni podkład. Bo tak jak wspomniałem – to nasza opowieść. To moja opowieść. I choćby jeżeli nie będziecie odhaczać sobie z listy kolejnych punktów na osi czasu życia Chucka i Was (jak robił niżej podpisany), to nie sposób nie przypomnieć sobie TEJ chwili. W sali kinowej łączą nas miliony takich chwil, gdzie przez moment każdy z nas staje się Chuckiem.

Silenie się na wielkiego analityka, próbującego zwrócić uwagę odbiorcy na pewną umowność scenariusza, zaburzone proporcje trzech aktów czy trzecioosobową narrację, będzie zwodnicze. Zaryzykuję choćby stwierdzenie, iż zbędne. Jasne, będziecie świadomi pewnych formalnych niedoborów, ale nie powinniśmy spoglądać na linijki scenariusza z kpiarskim przekąsem na twarzy. Skoro choćby w matematyce możemy odnaleźć poezję, która nigdy nie kłamie, popatrzmy podobnie na scenariusz Flanagana. W tej prostej intrydze o niemniej nieskomplikowanym zwrocie fabularnym kryje się niemała złożoność. Wręcz cały wszechświat, z milionami świecących w nim gwiazd.
Kochani, dajmy spokój Ryanowi Gosslingowi. Chuck Krantz to dosłownie ja. Ten goniący za wyrażeniem siebie przeciętniak, który przez chwilę czuje się najwspanialszym człowiekiem na ziemi. Nie inaczej jest w tym filmem. W natłoku innych, pełnych natchnienia do świadomego życia dzieł, nie będzie wyróżniał się niczym szczególnym. Ale jeżeli tylko pozwolicie sobie spojrzeć w gwiazdy, ponieść się wybijanemu na bębnach rytmowi i zerkniecie między wersety czytanej właśnie recenzji, na chwilę zrozumiecie dosłownie wszystko. To jak wspaniałymi widzami jesteście, jak wspaniały jest ten film i jak wspaniały jest Chuck Krantz. Podziękujemy mu za te wspaniałe 39 lat!
Korekta: Magda Wołowska
Tekst powstał w ramach współpracy partnerskiej z Międzynarodowym Festiwalem Filmowym BNP Paribas Nowe Horyzonty.