Zwykłe koszenie trawy, a znalazł miłość: historia poszukiwań spełnienia.

polregion.pl 1 dzień temu

Ścięła trawę — znalazła miłość: jak Władysław odnalazł to, czego szukał całe życie

Władysław obudził się o świcie. Słońce dopiero zaczynało muskać wierzchołki drzew, a jego matka, Janina Ignacy, jeszcze wieczorem przypomniała mu stanowczo:

— Jutro, synku, żebyś był wcześnie na pokosie. Trzeba przygotować paszę dla krowy. Zima tuż za pasem.

— Mamo, dam sobie radę sam. Nie będę Zbyszka ciągać, on też ma siano na głowie — odparł Władysław i poszedł spać, choćby nie przeczuwając, jak jedno użądlenie pszczoły odmieni całe jego życie.

Władysław od dawna uchodził w okolicy za człowieka osobliwego. Nie żeby dziwaka, ale jednak innego niż reszta. Cichy, mądry, uprzejmy. Nie pieprzył głupot, patrzył skromnie, a książkę zawsze miał pod ręką. Pracował jako mechanik w warsztacie — specjalista pierwszej klasy. Szefostwo mu ufało, szanowało. Ale serce miał wolne, puste, jakby czekało na coś wyjątkowego.

Miejscowe kobiety machały ręką: „Do niego się nie docisniesz!” Młodzież nazywała go „inteligentem”. A jego brat, Zbigniew, wesołek i dowcipniś, śmiał się:

— Bracie, skończysz sam jak palec! choćby stara Jadźka już cię swata — a ona, między nami mówiąc, ma już pod osiemdziesiątkę!

— Idź lepiej do swojej Basi — odgryzał się Władysław z przekąsem.

Ale w środku nie było mu do śmiechu. Tęsknił. Było mu samotnie. I strasznie. Poznać kogoś? O, nie…

Tego upalnego lipcowego dnia skosił już prawie całą łąkę, został tylko daleki róg. Zmęczony, przysiadł, sięgnął po butelkę z wodą. I nagle — usłyszał głos.

— Ojej, rety! Ależ boli!

Odwrócił się. Stała dziewczyna — młoda, urodziwa. W dżinsach i koszulce z nadrukiem. Trzymała rękę poniżej łokcia i krzywiła się z bólu. Władysław zerwał się, podbiegł, zapominając o swojej nieśmiałości.

— Co się stało?

— Pszczoła. Użądliła… — prawie płakała. — Co robić?

— Spokojnie, spokojnie. Już będzie dobrze. Najważniejsze — wyjąć żądło. Niech się pani nie boi.

Delikatnie i gwałtownie usunął żądło. Dziewczyna westchnęła, potem spojrzała zdumiona:

— Już… już pan to zrobił? Naprawdę?

— Już po wszystkim — skinął spokojnie. — choćby pani nie zauważyła. Jak pani na imię?

— Kinga. A pan?

— Władysław.

— Dziękuję, Władysławie. Pan mnie uratował. A pan tu mieszka?

— Tutaj. Kosimy na zimę. A pani kim jest?

— Przyjechałam do cioci Broni. Ona jest waszą kierowniczką w przychodni. A ja… Ja teraz uczę w miejscowej szkole. Przyjechałam z miasta. Pracuję z maluchami. Postanowiłam zmienić życie.

Milcząco skinął głową. I nic więcej nie powiedział. A ona odeszła, nie usłyszawszy, jak bardzo ścisnęło go w środku.

Kinga była z tych kobiet, które przeszły przez zdradę. Wyjechała z miasta, porzuciła karierę i wszystko — byle tylko nie widzieć byłego i nie płakać w tym samym mieszkaniu, gdzie zastała go z najlepszą przyjaciółką. Szukała spokoju. A znalazła — oczy Władysława.

Władysław wrócił do domu jak na skrzydłach. Przy kolacji milczał. A potem, wziąwszy gitarę, nagle zaczął cicho grać i śpiewać. Brat z matką spojrzeli po sobie.

— Co ty, bracie? — nie wytrzymał Zbigniew. — Na pokosie chyba spotkałeś rusałkę? No, gadaj!

I Władysław opowiedział. O pszczole. O dziewczynie. O jej dłoniach i głosie. I o tym, jak chce ją znowu zobaczyć. Zbigniew klasnął w dłonie:

— No to jutro idziemy do Stefana, męża Broni. My z nim razem pracujemy. I proszę — Kinga ma na imię. Ładne imię.

— Nie pójdę — zawahał się Władysław.

— Pójdziesz! To twoja szansa. Nie przegap jej, bracie. Naprzód!

Bronia przyjęła ich serdecznie, Kinga — z lekkim uśmiechem. Władysław nie wiedział, gdzie oczy podziać. Zbigniew prowadził rozmowę za obu. Kinga się śmiała, Bronia spoglądała na siostrzenicę, aż w końcu szepnęła do Stefana:

— Patrz, jak na siebie patrzą… Oto nadchodzi szczęście.

Pod wieczór, gdy rozmowy przycichły, Kinga pierwsza się odważyła:

— Taka piękna noc… Może przejdziemy się nad rzekę?

Ledwo skinął głową, serce gotowe było wyskoczyć z piersi. I poszli. Powoli, po piaszczystej drodze, gdzie powietrze pachniało trawą i nadzieją.

Rozmawiali o życiu. O tym, jak byli samotni. O książkach. O zdradach. O tym, jak chce się być z kimś, komu można zaufać.

Gdy zaczynało świtać, stali nad brzegiem, trzymając się za ręce, nie chcąc puścić.

— Wiesz… — cicho zaczął Władysław — teraz nie rozumiem, jak dotąd żyłem bez ciebie.

— Ja też — szepnęła. — Nigdy nie myślałam, iż spotkam tu, na wsi, kogoś… takiego jak ty.

Dwa miesiące później we wsi huczało wesele. Władysław przestał być tym cichym, szarym samotnikiem. Stał się mężem. Takim, o jakim marzyła Kinga.

— No i spotkali się, dwie połówki — powiedziała Bronia, patrząc, jak siostrzenica tańczy z mężem. — Na skoszonej łące. Pod brzęk pszczoły.

A brat Zbigniew zaśmiał się:

— No tak, bywa i tak. Jednym pokosem — i na całe życie.

Idź do oryginalnego materiału