Imigranci w Polsce nie mają łatwo – i pomińmy już same różnice kulturowe, bo to temat na oddzielny tekst. "Capo", czyli pełnometrażowy debiut Roberta Kwilmana, rozpoczyna się od serii rozczarowań. Miał być hotel, jest fabryka, a dokładniej chłodnia. Obiecywali dolary, padło na złotówki. "Podzielcie to przez cztery", słyszą nowi pracownicy, którzy przyjechali z państw Ameryki Łacińskiej za lepszym życiem aż do Polski. Nie znają języka, dostają pracę nielegalnie, więc muszą się dostosować. jeżeli coś nie pasuje, to taksówka już za chwilę, już za momencik odwiezie ich z powrotem na lotnisko. "Obiecywano nam normalne warunki", lamentują kobiety, kiedy widzą zasyfione łazienki w pensjonacie, który został im przydzielony. Tam nie da się żyć – niby XXI wiek, a jednak duch PRL-u wciąż nawiedza nasz kraj.
Łącznikiem między tymi dwoma światami jest Adrián (Daniel Jiménez), prawa ręka Przemka (Sebastian Stankiewicz), szefa firmy, dla której pracuje nasz protagonista. Jiménez ma tutaj w sobie coś z Kamila Nożyńskiego ze "Ślepnąc od świateł". Kwestie wypowiada niczym NPC z gry komputerowej. I to komplement – wygląda na to, ze Adriánem zawładnęła całkowita inercja. Widać to choćby w jego chodzie – porusza się po miejscu pracy tak, jakby chciał, a jednak nie mógł. To już znieczulica, czy może wściekłość i wrzask, które tak głęboko w sobie dusi? Pozostaje czekać, aż rzuci to wszystko w cholerę i wreszcie postawi na swoim.
Polska nie jest bowiem rajem, jaki niegdyś mu obiecano. O nie – to miejsce, w którym choćby nie może otrzymać zezwolenia na pracę, pomimo tego iż haruje tyle godzin, a dodatkowo wieczory spędza na nauce polskiego z aplikacją językową. Adrián próbuje się też asymilować – prowadzi choćby koleżeńskie rozmowy z kasjerem z pobliskiego spożywczaka (dobrze zobaczyć Michała Balickiego w poważniejszej, choć drugoplanowej roli), któremu zwierza się ze swoich ostatnich problemów. Jak się później okaże, zwykły sprzedawca prędzej wyciągnie pomocną dłoń do Adriána aniżeli człowiek de facto odpowiedzialny za swoich pracowników.
"Capo" to kino naturalistyczne i obserwacyjne. Ociężałe tempo filmu ma na celu pełne odwzorowanie monotonii pracowników i braku jakichkolwiek perspektyw na "lepsze życie". Do chłodni chodzą tak, jakby nie czekała już na nich inna przyszłość. A przecież swoje muszą przepracować: inaczej jak wyżywią swoje rodziny?
Jak dowiadujemy się z początku filmu, poza stałą pracą Adrian ma też swoje drugie stałe zajęcie, czyli pozyskiwanie nowego "mięcha roboczego" dla swojego szefa. Im więcej osób przyprowadzi, tym lepsza premia. Przemek ma go w garści – wie, iż dzięki dodatkowej płacy zdobędzie zaufanie Adriána, a tym samym ten nie będzie stał po stronie "swoich" ludzi, czyli reszty nielegalnych pracowników. Do tego Adrián walczy o potrzebne do życia w Polsce dokumenty. Zgadza się – za to i Przemek będzie odpowiedzialny.
Swoją drogą biznesmen grany przez Stankiewicza to taki typowy Pan Areczek, który – pomimo zysków, jakie prawdopodobnie przynosi firma – wciąż ma węża w kieszeni. Stankiewicz do niedawna wcielał się wyłącznie w Everymanów polskiego kina, zaś teraz możemy zobaczyć go w znacznie bardziej ambiwalentnej roli. Z jednej strony prawdziwy Polak patriota i "świetny" ojciec, a z drugiej skurczybyk. Kiedy Przemek polewa sobie i Adriánowi whisky w trakcie jednego ze spotkań, wypija je praktycznie jednym haustem. Alkohol to alkohol, nieważne jaki lub przez kogo wyprodukowany. Do imigrantów z firmy ma takie same podejście – pracownik to pracownik, nieważne, iż też człowiek. Podnosi na nich głos, "kurwa" leci w co drugim zdaniu, a szacunku do tych ludzi ma tyle, co do skarbówki.
Aby ukrywać pracowników przed kontrolą z zewnątrz, zamyka ich w chłodni. "Jak długo będziemy tu tkwić?" pyta jedna z pokrzywdzonych. "Nie wiem", odpowiada Adrián. Cisza mogłaby wystarczyć, w tym momencie byłaby dostatecznie wymowna. Ale nasz bohater wstydzi się za to, w jakiej sytuacji stawia swój zespół. Chciałby powiedzieć coś więcej, widać to zresztą w jego zmęczonych oczach. Wybąkuje jedynie dwa słowa. Na tyle go wtedy stać.
Pseudowspółpraca, a raczej układ między Adriánem i Przemkiem oraz sam interes idą w najlepsze do czasu, aż w chłodni ma miejsce pewien wypadek. Jedna z pracujących kobiet znika bez śladu, prawdopodobnie nieludzko potraktowana przez swojego szefa. Ten zagadkowy incydent stawia Adriána przed dylematem: zachować godność i zawalczyć o prawdę, czy dalej milczeć, zaufać Przemkowi i liczyć na to, iż sytuacja wreszcie zmieni się na lepsze? Wszystkie znaki na niebie wskazują, iż będzie tylko i wyłącznie gorzej. W świątyni Przemka jakikolwiek wyraz sprzeciwu to zdrada. Problem polega na tym, iż Adrián wciąż wierzy w kłamstwa, które wpojono mu na początku jego pobytu w naszym kraju. Innej polskiej prawdy nie zna – lub znać nie chce.
Od otwierającej sceny "Capo" – zainspirowane prawdziwymi historiami z 2020 roku – staje się rozliczeniem z polską januszerką i traktowaniem pracowników jak bydło. To dramat, który nie tylko zadaje pytania, ale stara się też na nie odpowiadać, mówiąc widzom wprost – nie ma i nie będzie przyzwolenia na ucisk i eksploatację Bogu ducha winnych ludzi.
Kiedy Polska okaże się nie być europejską krainą mlekiem i miodem płynącą, Adrián będzie musiał przejrzeć na oczy i zawalczyć o swój własny raj, skoro ten okazał się jedynie furtką do czyśćca. I o tym w głównej mierze opowiada debiut Kwilmana – o autorefleksji, przypomnieniu sobie o dawnych ideałach i wzięciu spraw w swoje ręce, zanim będzie za późno. "Capo" to kino wymagające, przytłaczające tematem na każdym kroku, przez to być może i chwilami toporne w odbiorze – ale to rzecz potrzebna, z którą należy się skonfrontować. Albo wręcz trzeba, jeżeli chcemy poznać świat, jakiego nie jest nam dane na co dzień oglądać.
Łącznikiem między tymi dwoma światami jest Adrián (Daniel Jiménez), prawa ręka Przemka (Sebastian Stankiewicz), szefa firmy, dla której pracuje nasz protagonista. Jiménez ma tutaj w sobie coś z Kamila Nożyńskiego ze "Ślepnąc od świateł". Kwestie wypowiada niczym NPC z gry komputerowej. I to komplement – wygląda na to, ze Adriánem zawładnęła całkowita inercja. Widać to choćby w jego chodzie – porusza się po miejscu pracy tak, jakby chciał, a jednak nie mógł. To już znieczulica, czy może wściekłość i wrzask, które tak głęboko w sobie dusi? Pozostaje czekać, aż rzuci to wszystko w cholerę i wreszcie postawi na swoim.
Polska nie jest bowiem rajem, jaki niegdyś mu obiecano. O nie – to miejsce, w którym choćby nie może otrzymać zezwolenia na pracę, pomimo tego iż haruje tyle godzin, a dodatkowo wieczory spędza na nauce polskiego z aplikacją językową. Adrián próbuje się też asymilować – prowadzi choćby koleżeńskie rozmowy z kasjerem z pobliskiego spożywczaka (dobrze zobaczyć Michała Balickiego w poważniejszej, choć drugoplanowej roli), któremu zwierza się ze swoich ostatnich problemów. Jak się później okaże, zwykły sprzedawca prędzej wyciągnie pomocną dłoń do Adriána aniżeli człowiek de facto odpowiedzialny za swoich pracowników.
"Capo" to kino naturalistyczne i obserwacyjne. Ociężałe tempo filmu ma na celu pełne odwzorowanie monotonii pracowników i braku jakichkolwiek perspektyw na "lepsze życie". Do chłodni chodzą tak, jakby nie czekała już na nich inna przyszłość. A przecież swoje muszą przepracować: inaczej jak wyżywią swoje rodziny?
Jak dowiadujemy się z początku filmu, poza stałą pracą Adrian ma też swoje drugie stałe zajęcie, czyli pozyskiwanie nowego "mięcha roboczego" dla swojego szefa. Im więcej osób przyprowadzi, tym lepsza premia. Przemek ma go w garści – wie, iż dzięki dodatkowej płacy zdobędzie zaufanie Adriána, a tym samym ten nie będzie stał po stronie "swoich" ludzi, czyli reszty nielegalnych pracowników. Do tego Adrián walczy o potrzebne do życia w Polsce dokumenty. Zgadza się – za to i Przemek będzie odpowiedzialny.
Swoją drogą biznesmen grany przez Stankiewicza to taki typowy Pan Areczek, który – pomimo zysków, jakie prawdopodobnie przynosi firma – wciąż ma węża w kieszeni. Stankiewicz do niedawna wcielał się wyłącznie w Everymanów polskiego kina, zaś teraz możemy zobaczyć go w znacznie bardziej ambiwalentnej roli. Z jednej strony prawdziwy Polak patriota i "świetny" ojciec, a z drugiej skurczybyk. Kiedy Przemek polewa sobie i Adriánowi whisky w trakcie jednego ze spotkań, wypija je praktycznie jednym haustem. Alkohol to alkohol, nieważne jaki lub przez kogo wyprodukowany. Do imigrantów z firmy ma takie same podejście – pracownik to pracownik, nieważne, iż też człowiek. Podnosi na nich głos, "kurwa" leci w co drugim zdaniu, a szacunku do tych ludzi ma tyle, co do skarbówki.
Aby ukrywać pracowników przed kontrolą z zewnątrz, zamyka ich w chłodni. "Jak długo będziemy tu tkwić?" pyta jedna z pokrzywdzonych. "Nie wiem", odpowiada Adrián. Cisza mogłaby wystarczyć, w tym momencie byłaby dostatecznie wymowna. Ale nasz bohater wstydzi się za to, w jakiej sytuacji stawia swój zespół. Chciałby powiedzieć coś więcej, widać to zresztą w jego zmęczonych oczach. Wybąkuje jedynie dwa słowa. Na tyle go wtedy stać.
Pseudowspółpraca, a raczej układ między Adriánem i Przemkiem oraz sam interes idą w najlepsze do czasu, aż w chłodni ma miejsce pewien wypadek. Jedna z pracujących kobiet znika bez śladu, prawdopodobnie nieludzko potraktowana przez swojego szefa. Ten zagadkowy incydent stawia Adriána przed dylematem: zachować godność i zawalczyć o prawdę, czy dalej milczeć, zaufać Przemkowi i liczyć na to, iż sytuacja wreszcie zmieni się na lepsze? Wszystkie znaki na niebie wskazują, iż będzie tylko i wyłącznie gorzej. W świątyni Przemka jakikolwiek wyraz sprzeciwu to zdrada. Problem polega na tym, iż Adrián wciąż wierzy w kłamstwa, które wpojono mu na początku jego pobytu w naszym kraju. Innej polskiej prawdy nie zna – lub znać nie chce.
Od otwierającej sceny "Capo" – zainspirowane prawdziwymi historiami z 2020 roku – staje się rozliczeniem z polską januszerką i traktowaniem pracowników jak bydło. To dramat, który nie tylko zadaje pytania, ale stara się też na nie odpowiadać, mówiąc widzom wprost – nie ma i nie będzie przyzwolenia na ucisk i eksploatację Bogu ducha winnych ludzi.
Kiedy Polska okaże się nie być europejską krainą mlekiem i miodem płynącą, Adrián będzie musiał przejrzeć na oczy i zawalczyć o swój własny raj, skoro ten okazał się jedynie furtką do czyśćca. I o tym w głównej mierze opowiada debiut Kwilmana – o autorefleksji, przypomnieniu sobie o dawnych ideałach i wzięciu spraw w swoje ręce, zanim będzie za późno. "Capo" to kino wymagające, przytłaczające tematem na każdym kroku, przez to być może i chwilami toporne w odbiorze – ale to rzecz potrzebna, z którą należy się skonfrontować. Albo wręcz trzeba, jeżeli chcemy poznać świat, jakiego nie jest nam dane na co dzień oglądać.