Zostań, jeżeli masz odwagę – Iron Maiden zakończyli trasę w Warszawie

strefamusicart.pl 2 godzin temu
Zdjęcie: DSC09071


2 sierpnia PGE Narodowy w Warszawie gościł kolejną ikonę rocka – zespół Iron Maiden, który zamknął trasę „Run For Your Lives”, celebrując pół wieku potęgi na scenie. I zrobił to z hukiem.

Zanim na scenie pojawiła się legenda, na rozgrzewkę dostaliśmy coś z nieco innej bajki – szwedzki Avatar. Wokalista wyłonił się z ogromnego czerwonego pudełka jak mroczny prezent. W mocnym makijażu goth, z laseczką, czerwonym balonikiem i jokerową energią wprowadził klimat groteskowego show w metalowym wydaniu. Cała ekipa wyglądała i grała tak, jakby od tego zależało przetrwanie wszechświata. Brzmieniowo – mocny, spójny łomot z teatralnym zacięciem. Zaskakująco ciekawi. Publika gwałtownie załapała vibe i pojawiły się pierwsze małe kółeczka pogo. Trzeba przyznać: jako support wypadli bardzo dobrze. Dynamicznie i z charakterem.

Długo kazali na siebie czekać, ale gdy Iron Maiden w końcu weszli na scenę, wszystko inne przestało mieć znaczenie.

Już od pierwszych dźwięków „Murders in the Rue Morgue” tłum eksplodował i falował jak jedno ciało. Energia, która przelała się przez stadion, z pewnością mogłaby zasilić połowę Warszawy. Bruce Dickinson od razu przejął dowodzenie – zagrzewał tłum, a fani – gotowi na każde jego słowo – śpiewali, krzyczeli, wyciągali ręce. Klasyki „Wrathchild”, „Killers” rozkręciły pogo na dobre, w tłumie pojawiały się wirujące grupki ludzi, jak małe tornada radości.

Hello Warsaw… What a f*cking great place to end this Tour!” – rzucił ze sceny na powitanie Dickinson. Z szacunkiem i dumą nawiązał do przeszłości, wspominając byłych wokalistów zespołu – Paula Di’Anno i Paula Day’a – podkreślając ich wkład w historię Iron Maiden. Przedstawił także nowego perkusistę Simona Dawsona, który został przyjęty z entuzjazmem,

Po szaleństwie pogo, przy „Phantom of the Opera” ręce publiczności unosiły się jak łany zboża na wietrze – miękko i rytmicznie, magiczny widok. „The Number of the Beast” przyniósł ognie piekielne i mroczną inscenizację. Scena żyła własnym życiem, z każdym kolejnym numerem zmieniając się w inną odsłonę spektaklu. A Bruce jak zwykle w formie aktorskiej – zmieniał kostiumy, grał postaci, podkręcał atmosferę, choćby rzucając proste polskie Na zdrowie! przy łyku tajemniczego napoju.

Potężnie zabrzmiało „Powerslave”, wraz z okrzykami Bruce’a: Scream for me Warszawa! Sceam for me Poland!. Mocne „2 Minutes to Midnight” z kolei było jak ostrzeżenie – ta piosenka to coś więcej niż tylko klasyk. W riffach czuć było ciężar historii, a w słowach – gorzką ironię i niepokój. Zanim padł pierwszy dźwięk „Rime of the Ancient Mariner”, wszystko zatonęło we mgle – dym dosłownie spełzł ze sceny. Zrobiło się mistycznie, jak w gotyckim śnie – jedna z najbardziej klimatycznych chwil koncertu. Po niej przyszła eksplozja w „Run to the Hills” – mega power, tłum ryczał jednym głosem razem z Dickinsonem.

Później było jeszcze mocniej. „Seventh Son of a Seventh Son” wprowadził nas w bardziej podniosły klimat – z narastającym napięciem i instrumentalnymi partiami, które brzmiały jak epicka opowieść w kilku aktach. „The Trooper” – z Bruce’em wymachującym najpierw brytyjską, a potem polską flagą – porwał wszystkich. Tysiące gardeł krzyczały „Oooooh!” jak na komendę. „Hallowed Be Thy Name” i „Iron Maiden” zamknęły główną część koncertu z rozmachem, ale to jeszcze nie był koniec.

Na bis wrócili z potężnym „Aces High”, mrocznym, ale jednoczącym „Fear of the Dark” – również wspólnie wyśpiewanym – i wreszcie nostalgicznym „Wasted Years”, który brzmiał jak hołd dla fanów i wszystkich tych lat na scenie. Wraz z podziękowaniem dla Dywizjonu 303, był to idealny finał, po którym z głośników dobiegł jeszcze Monty Python i „Always Look on the Bright Side of Life”. Lekki, ironiczny uśmiech na pożegnanie. Jakby mówili: nie bierz życia zbyt serio, póki masz muzykę i ludzi dookoła. Ale jedno wezmę na serio – obietnicę Ironów, iż spotkamy się znów.

Co warto podkreślić – cała oprawa koncertu tworzyła widowisko z prawdziwego zdarzenia. Zespół postawił na nowoczesność – monumentalna scena wyglądała jak widmo przyszłości z domieszką sztucznej inteligencji. Do tego potężne światła, pirotechnika, kostiumy wokalisty – każdy detal dopięty na ostatni guzik. A przede wszystkim doskonała setlista z utworami z klasycznych płyt, ikoniczny wokal i energia, której nie da się podrobić. To był wieczór, w którym historia rocka dopisała kolejny rozdział.

Anka

Idź do oryginalnego materiału