ŻÓŁTOBRODY. Członkowie Monty Pythona w parodii kina o piratach

film.org.pl 5 dni temu

Po tym, jak członkowie Monty Pythona przestali wspólnie realizować filmy i programy telewizyjne, ich drogi rozeszły się. John Cleese przez cały czas rozśmieszał jako komik, Michael Palin podróżował po świecie, a Terry Gilliam wyreżyserował kilka bardzo dobrych tytułów („Brazil”, „12 małp”). Czasami jednak zdarzało się jeszcze pythonom spotkać i pracować wspólnie nad jakimś projektem, choć zwykle nie w pełnym składzie. Jednym z takich quasi-pythonowskich tworów był film „Żółtobrody”, czyli parodia kina traktującego o piratach. Jako wielbiciel zarówno bukanierskich klimatów, jak i angielskiej grupy nastawiałem się na prawdziwą purnonsensową ucztę, skąpaną w promieniach południowego słońca.

Pomysł na film rzucił onegdaj podczas obiadu, w którym uczestniczyli między innymi Graham Chapman i Sam Peckinpah (już wtedy utytułowany reżyser), Keith Moon, perkusista The Who. Pierwotnie sam chciał w nim wystąpić, ale nie doczekał realizacji. Zanim bowiem na planie padł pierwszy klaps, musiało minąć kilka lat, które twórcy „stracili” na zabezpieczenie funduszy. Przed rozpoczęciem zdjęć udało się zgromadzić różnorodną i imponującą grupę komików. Monty Pythona reprezentowali Graham Chapman (współscenarzysta i odtwórca głównej roli), Eric Idle oraz John Cleese. Wspomagali ich współpracownicy Mela Brooksa – Marty Feldman („Młody Frankenstein)”, Kenneth Mars („Producenci”), Madeline Kahn („Płonące siodła”) – znany komediowy duet Cheech Martin oraz Tommy Chong, a w niewielkiej rólce pojawia się choćby David Bowie. Oprócz tego znalazło się w obsadzie również kilka znanych angielskich (Peter Cook, James Mason) i amerykańskich (Peter Boyle) nazwisk. Za muzykę natomiast odpowiadał „nadworny” kompozytor Brooksa, John Morris. Wydawałoby się, iż taka mieszanka talentów zaowocuje pełną gagów, absurdu i wysokich lotów humoru przygodą na Morzach Południowych.

Niestety, film zawodzi, chociaż może dać pewną, letnią raczej rozrywkę. Kuleje przede wszystkim scenariusz, pełen dziur i nielogicznych zwrotów akcji, których nie da się wytłumaczyć charakterystycznym dla Monty Pythona nonsensem. Wynika to ze zmian w fabule, wprowadzonych na życzenie hollywoodzkich producentów. Znajdzie się też sporo chybionych, nieśmiesznych żartów. Zresztą choćby sami aktorzy stwierdzili po latach, iż „Żółtobrody” się nie udał – zgodni byli tu John Cleese oraz Eric Idle. Obaj podkreślali jednak, iż spędzili fantastyczny czas na planie.

W filmie dopatrzymy się większości powszechnie kojarzonych z piratami tropów. Mamy więc ukryty skarb, żądnego przygód młodzieńca, okrutnego korsarza, bitwę morską, bunt na okręcie, pojedynki na kordelasy, a choćby wątek romansowy. A wszystko przefiltrowane przez pythonowskie okulary, wykoślawione i teoretycznie przynajmniej, zaskakujące. Tylko, iż każdemu elementowi czegoś zabrakło. Bitwa morska ma bezsensowny przebieg, pojedynki nie powodują ani salw śmiechu, ani nie trzymają w napięciu, działania bohaterów bywają niejasne, a całość rozłazi się w szwach. Znajdzie się kilka udanych gagów (napad na hiszpańską warownię), a sama postać Żółtobrodego stanowi parodię prawdziwego pirata Edwarda „Czarnobrodego” Teacha (widać, iż scenarzyści odrobili lekcję – pirat wkłada w brodę tlące się kawałki lontu, dokładnie tak, jak Teach). Czasami odnosi się wrażenie, iż ta grupa utalentowanych ludzi, raczej przeszkadza sobie nawzajem i zamiast zwiększać jakość filmu, paradoksalnie ją obniża. Był to też ostatni film Marty’ego Feldmana, aktora charakterystycznego o cudownym, angielskim akcencie. Dzieło zostało mu zadedykowane.

„Żółtobrody” poniósł klęskę finansową, co spotykało wtedy większość filmów o morskich rabusiach. Trend ten odwrócą dopiero świetni disneyowscy „Piraci z Karaibów” w 2003 roku. Mimo wszystko warto dać mu szansę, by przekonać się, jak można inaczej podejść do tematyki bukanierów. Dziki, niemalże pierwotny Żółtobrody daleki jest od stereotypowego ekranowego korsarza, czyli romantycznego łotra o szlachetnym w gruncie rzeczy sercu. A jeżeli przymknąć oko na idiotyzmy scenariuszowe i dać się ponieść fabule, to można choćby czerpać z seansu niejaką przyjemność.

Idź do oryginalnego materiału