ZNISZCZENIE MÓZGU. Wyrazisty i świetnie zrealizowany body horror

film.org.pl 10 miesięcy temu

Brian (oczywisty anagram słowa brain), zwyczajny facet koło dwudziestki, pada ofiarą Aylmera – istoty o wyglądzie awangardowej szczotki do toalet, inspirowanej kształtem prącia i mózgu. Stwór jest inteligentny i przemawia aksamitnym głosem. Wstrzykuje chłopakowi niebieski płyn ze swego ciała wprost do mózgu tamtego. Brian przeżywa intensywne halucynacje skutkujące częściowymi zanikami pamięci. Od tej pory będzie się domagał regularnych odlotów. Nie wie, iż kiedy jest “nagrzany”, przyssany do niego Aylmer wyjada ludziom mózgi. Oto i Zniszczenie mózgu.

Reżyser tej produkcji, Frank Henenlotter, to w tej chwili uznany fachowiec od niszowego kina spod znaku kwiecistych aberracji. Dość powiedzieć, iż jego ostatni film fabularny (więc pomijamy dokument That’s sexpolitation! o radośnie obscenicznych i brutalnych obrazach), Twardy pociąg, dotyczył seksualnej relacji multiłechtaczkowej nimfomanki i faceta, który stał się zbędny dla swego przyrodzenia, żyjącego swoim własnym życiem.

Henenlotter zadebiutował Wiklinowym koszykiem. Był to tytuł groszowy. Historia operacyjnie rozdzielonych braci syjamskich, z których jeden jest zdeformowany i przewożony w tytułowym koszyku przez drugiego. Produkcję – z ostrymi, ale tandetnymi scenami gore i przeszarżowanym aktorstwem – odbierano jako komediowy wygłup. Ale toksyczna relacja braci, portretowana na tle zatęchłych i odrapanych wnętrz, oferowała też sporo autentycznego mroku. Po latach wyświetlania w kinach Nowego Jorku o północy film stężał w statusie kultowego dzieła dla wybranych. Czy Henenlotter postanowił wtedy usunąć sobie część mózgu odpowiedzialną za miłość do filmów furczących innością i wziąć się za Angielskiego pacjenta? Nie. Nakręcił Zniszczenie mózgu – kolejną odę do wynaturzeń.

Wizualnie film nie jest tak chropawy jak Wiklinowy koszyk. W sześć lat po debiucie reżyser postawił na solidne zdjęcia z dominantą niebieskiego koloru. Pewnie nie jest tak, iż Michael Mann ogląda teraz Zniszczenie mózgu co tydzień, szukając wzruszeń i inspiracji, ale dobrze prowadzona kamera zabiera nas raczej w rejony “dziwnie i surrealnie” niż sprowadzające się do zasady: “byle aktor miał głowę w kadrze”. Co nie znaczy, iż nie zobaczymy tu tanich hoteli, brudnych klatek schodowych, śmietnisk czy zapleczy. Henenlotter nakręcił nocny film wypełniony ciemnym urokiem niereprezentatywnych lokacji Nowego Jorku, po których porusza się z wyraźną lubością. Dodatkowo przesyca swój tytuł aluzjami do świata alternatywy. Bohater trafia tu na punkowo-gotycki koncert, a w jego pokoju wiszą plakaty elektro-punkowej kapeli Suicide czy bardziej popularnego Bauhaus. Jesteśmy w latach 80.; mrocznych i nieco szorstkich, ale przez cały czas w 80. Ci, którzy cenią epokę także za punkowy sznyt, powinni poczuć się na seansie nader komfortowo. Muzyka napisana specjalnie na potrzeby filmu też daje radę. To proste elektroniczne brzmienie, które może kojarzyć się z Tangerine Dream, a chwilami też przypomina motyw główny z Z archiwum X. Skutecznie wzmaga atmosferę chłodu i tajemnicy.

Wcielający się w głównego bohatera filmu Zniszczenie mózgu Rick Hearst nie tworzy może przejmującej kreacji, ale dobrze oddaje fizyczny i psychiczny rozpad Briana. Jest żywiołowy i naturalny w scenach odjazdów. Podobnie jak Bruce Campbell z serii Martwe zło ma kreskówkową mimikę, duże oczy, które łypią gniewnie i z lękiem. Świetnie mu idzie krwawienie, krzyczenie i wpadanie w drgawki. Reszta kreacji aktorskich wypada tu blado lub półamatorsko, co wcale nie przeszkadza w seansie. Chociaż przyznać trzeba, iż sugestywny jest głos Aylmera… jak i cała jego postać.

Ten animatroniczny efekt specjalny – mały, mogący się kojarzyć odlegle z muppetami – potrafi budzić niepokój. Jasne, na jakimś poziomie widz trzyma dystans wobec tak odrealnionego “bad guya”, ale pewne ujęcia na jego połyskliwą skórę, małe ząbki czy pokręcone spojrzenie guzikowatych oczu każą nam zobaczyć w nim prawdziwego reprezentanta świata mroku. I, powtórzę, efekt ten współtworzy jego miękki głos, w którym początkowo wybrzmiewa jowialność, a potem wyrachowana inteligencja. Fakt, iż 30 centymetrów jakiejś nieożywionej materii zyskało tu tajemniczą i nieoczywistą osobowość, stanowi o dużej sprawności twórców.

Wrażenie w filmie Zniszczenie mózgu robią też manualne efekty, którym blisko do estetyki tych z Wideodromu Cronenberga. Mózgi pulsujące na talerzu z makaronem, wyciąganie z ucha długiego organicznego sznura “czegoś” czy wysysanie prze Aylmera zawartości ludzkich głów to body horror na naprawdę solidnym poziomie. Cronenbergiem pachną też wypełnione niebieską poświatą kadry, podkreślające osamotnienie Briana, który blednie, odsuwa się od świata i łaknie tylko narkotyku. Aylmer przypomina też nieco pasożyty z Dreszczy autora Wideodromu. Sceny ilustrujące tripy nie są szczególnie pomysłowe – ot, świeci dyskotekowo tu czy tam, ale organicznie lepią się z całą resztą filmu.

Twórca Wiklinowego koszyka nie idzie do końca ani w komedię, ani w horror. Porusza się w rejestrach gatunkowych zbliżonych do obydwu, ale tworzy film nieoczywisty, jakby zależało mu przede wszystkim na tym, żeby było alternatywnie i niepokojąco. Niepokojąco nie tylko wtedy, kiedy ktoś komuś wyskoczy nagle przed twarzą, ale przez fakt, iż widz nie ma stałego oparcia w jakiejkolwiek konwencji. Łatki gatunkowe są tu zresztą pewną podpórką raczej dla recenzenta niż twórcy, który z wielkiego kropidła poświęca kino wykręcone i produkuje rzeczy… po prostu Honenletterowskie. Co podkreśla, umieszczając w Zniszczeniu mózgu miły akcent dla fanów swojego pierwszego filmu…

Dla mnie największym zaskoczeniem filmu Zniszczenie mózgu jest fakt, iż pomimo absurdalnego punktu wyjścia, który łatwo mógłby nas prowadzić w stronę kina à la Toksyczny mściciel, obraz pozostaje na jakimś poziomie poważną, niepozbawioną ciężaru historią o uzależnieniu. Nie tylko od substancji zresztą; Aylmer i Brian tworzą toksyczną relację symbiotyczną, zbliżoną nieco do tej, którą widzieliśmy w debiucie Henenlottera. Pomimo ekscentryczności materiału zawieszamy niewiarę w ten świat. Współczujemy Brianowi, wierzymy w istnienie Aylmera i wsiąkamy w dziwne fluidy ich relacji.

To nie jest film tak zły, iż aż dobry. Powiem więcej, on w ogóle nie jest zły. Zwyczajnie się udał. Jest porządnie zrealizowany, ma wyrazisty klimat i wyrasta poziomem znacząco ponad tanie produkcje o morderczej kupie czy szalonym pierniczku. To po prostu rzecz nader specyficzna, nienegocjująca z przyzwyczajeniami widza i dumnie prezentująca swoją odmienność. Henenlotter nie będzie cię prosił, abyś przekonał się do jego wizji – albo to kupujesz, albo gwałtownie wyłączasz.

Reżyser filmu Zniszczenie mózgu nie miał szczęścia (?) Sama Raimiego czy Petera Jacksona, którzy wyrwali się z niszy dla maniaków horroru ku drętwym blockbusterom. On sam nakręcił jeszcze kilka filmów, w tym kontynuacje Wiklinowego koszyka czy Frankenhooker. jeżeli jego produkcje gdzieś się zadomowiły, to na festiwalach dziwnego kina lub w świadomości smakoszy tematu. Zniszczenie mózgu należy – wraz z debiutem reżysera – do jego najciekawszych dokonań.

Idź do oryginalnego materiału