Znaleźć własny klucz

kulturaupodstaw.pl 41 minut temu
Zdjęcie: fot. M. Adamski


Piotr Tkacz: Jak w ogóle wygląda w tej chwili życie muzyka parającego się muzyką dawną w Polsce?

Aureliusz Goliński: Muzyka dawna w Polsce jest szczególna, dlatego iż na mapie Europy i świata chyba nie ma takiego kraju, w którym są trzy zespoły muzyki dawnej na etatach – to się w zasadzie nie zdarza. Ale Arte dei Suonatori do nich nie należy, jest to zespół freelancerski, działający projektowo. Na całe szczęście, jego skład, przynajmniej jeżeli chodzi o trzon, jest relatywnie stały. Charakterystyką sposobu pracy tego typu zespołu jest duża zależność od środków przyznanych na jego działalność. Zasadniczo środki te przyznawane są raz do roku, co skutkuje tym, iż duża część naszych projektów odbywa się w jego drugiej połowie. Nie oburzam się na tę sytuację, jednak sprawia ona, iż działalność zespołów niezależnych jest mocno skoncentrowana w tym czasie. To powoduje, iż od sierpnia nasz zespół jest w zasadzie nieustannie aktywny… aż do zmęczenia nie tylko fizycznego, ale też do zmęczenia sobą. Podczas naszego typowego projektu po ciężkim dniu prób nie rozjeżdżamy się do swoich domów, ale pozostajemy w hotelach i spotykamy się także poza pracą. Ta okoliczność jest oczywiście inspirująca, ale może być też męcząca – prawo do samotności jest podstawowym prawem człowieka, a obecna połowa roku w historii zespołu należała do najbardziej intensywnych.

PT: To co was zajmowało w ostatnich miesiącach?

AG: Przeróżne projekty: poczynając od Dixit Dominus Händla na festiwalach w Sztokholmie i Jeleniej Górze, tym samym programem otwieraliśmy też festiwal w Kopenhadze, który współtworzymy z wybitną flecistką Bolette Roed… Może przywołam tylko kilka wydarzeń, które w tej chwili przychodzą mi do głowy ze względu na ich wyjątkowość. Otóż pośród wielu innych standardowych przedsięwzięć zagraliśmy dwa zupełnie niesamowite koncerty w mało znanych miejscowościach, we Wschowie i Otyniu.

fot. M. Adamski

Dzięki temu projektowi zetknęliśmy się z repertuarem jezuickim, który zachował się w klasztorach znajdujących się na tzw. „ziemiach odzyskanych”. Otyń to miejscowość położona między Nową Solą a Zieloną Górą, w której znajdziemy ruiny jednego z największych w tej części Europy klasztorów jezuickich. Choć klasztor nie przetrwał wojennej i powojennej zawieruchy, to cudownie zachowały się tamtejsze muzykalia, a staraniem działającego lokalnie stowarzyszenia i silnego zaangażowania profesor Aliny Mądry udało się doprowadzić do koncertu, na którym zabrzmiały dwie spośród zachowanych kompozycji. Odtworzenie zapisanych 300 lat temu utworów, spotkanie mieszkańców Otynia, poznanie niebanalnej jego historii było głębokim przeżyciem, które na długo pozostawi ślad.

Wspomniałem też Wschowę, to miejscowość położona na granicy Wielkopolski i ziemi lubuskiej, o szalenie bogatej historii toczącej się w ważnych dla naszego państwa pierwszych dekadach XVIII wieku. Mam dużą satysfakcję z tego, iż dzięki temu, co robimy, możemy się też stykać z ludźmi, którzy zajmują się historią i przybliżają ją mieszkańcom tych miejsc, ale może też szerzej.

PT: Nawiązując do koncertu grudniowego, chciałbym poruszyć pewną nieco kontrowersyjną kwestię. Są tacy, którzy powiedzą, iż skoro utwory są zapomniane, to nie należy się nimi zajmować, bo pewnie znaczy to, iż wcale nie są takie dobre i słusznie zostały zapomniane. No ale wy właśnie przypominacie takie mniej znane dzieła Telemanna.

AG: Sam byłem orędownikiem takiej postawy, co ze wstydem przyznaję. choćby gdy już graliśmy muzykę dawną, to uważałem, iż przez sito historii przedostały się te dzieła, które na to zasługiwały… Świat aż tak bardzo sprawiedliwy w swoich wyborach nie jest. Dopiero duży projekt, który zrealizowaliśmy w latach 2013–2015, czyli w gruncie rzeczy niedawno, z koncertami Müthela, ostatniego ucznia Johanna Sebastiana Bacha, zmienił moją optykę. Pamiętam, jak usiedliśmy z Marcinem Świątkiewiczem, pomysłodawcą tego projektu, i zaczęliśmy grać pięć ogromnych koncertów klawiszowych, jeden po drugim. Wtedy spostrzegłem, jak mój mózg działa: na początku myśli sobie „och, tak, to jest muzyka, która została słusznie zapomniana”, ale po kolejnych dwóch projektach z tymi koncertami byłem już pewien, iż warto pogłębić jej poznanie. Po dwóch latach zajmowania się tymi koncertami byłem przekonany, iż jest to jeden z najlepszych cykli utworów, jakie przyszło mi grać w życiu. A kiedy nagrywaliśmy wszystkie pięć koncertów, byłem już absolutnie zakochany w dziełach tego mało znanego kompozytora.

fot. M. Adamski

Następny etap nastąpił, kiedy zaczęliśmy zajmować się dziełami Carla Philippa Emanuela Bacha i zobaczyłem, jak wiele nauczyłem się, chcąc zrozumieć muzykę Müthela, który komponował w bardzo podobnym stylu. Myślę, iż bylibyśmy w błędzie, twierdząc, iż sito historii jest sprawiedliwe – nie jest, w dużej mierze jest przypadkowe. Uważam, iż naszą misją jest również wydobywanie na światło dzienne tych niesłusznie zapomnianych dzieł. A czy utwory Telemanna do nich należą? Jest on dzisiaj znanym kompozytorem, a jeszcze bardziej znany był w swoich czasach. Do jego istotnych cech należy umiejętność operowania stylami, mistrzowskie żonglowanie nimi.

Co do kantat – jest to przegląd absolutnie najlepszej stylistyki późnego baroku, jaką można sobie wyobrazić. Od bardzo filozoficznego i skupionego stylu po festive z trąbkami, który zaprasza do świętowania tego wspaniałego czasu.
Chciałbym jeszcze wrócić do repertuaru jezuickiego właśnie w kontekście dzieł niesłusznie zapomnianych. To temat dla mnie tak ważny, iż nie mogę nie wspomnieć o tym, iż zajmowanie się repertuarem nieznanym, zapomnianym, to dla nas jest najlepsza szkoła stylu, jaką można sobie wyobrazić. Dla tych utworów nie istnieje tradycja wykonawcza, bo nie wykonywano ich od czasów ich powstania. Zdarza się – tak jak w przypadku dzieł powstałych w jezuickim klasztorze w Otyniu – iż jesteśmy pierwszymi muzykami, którzy sięgają po nie na nowo, z całą wiedzą, jaką posiadamy w dziedzinie praktyki wykonawczej i stylu ówczesnej epoki. Jednocześnie nic, co zrobiono później z tymi dziełami, tak jak w wypadku kanonu muzyki baroku czy klasycyzmu, nie inspiruje nas, nie zniewala. Musimy więc znaleźć własny do nich klucz. Efektem ubocznym i bardzo pożądanym tego procesu jest znacznie pogłębiona relacja z muzyką powszechnie znaną. Te nowo pozyskane klucze otwierają wiele przestrzeni wcześniej dla nas niedostępnych w dziełach Bacha, Telemanna, Haydna, Mozarta i im podobnych. Czy można taki proces przecenić?

PT: Chciałbym pana jeszcze zapytać, co się przez te wszystkie lata działalności Arte dei Suonatori zmieniło, zarówno z perspektywy grających, jak i odbiorców. Czy dostrzega pan jakieś trendy, tendencje?

AG: Niewątpliwie jesteśmy zespołem, który przechodził kilka etapów. Ten pierwszy to czas zachłyśnięcia się dawnymi instrumentami i technikami ich używania, ale przede wszystkim sobą nawzajem. Bo był to zespół przyjaciół, którzy mieli wspólny cel – zrozumieć tę muzykę i grać ją najlepiej, jak to możliwe. To był czas burzy i naporu, eksperymentowaliśmy na różne sposoby, graliśmy też z tuzami tego ruchu, co było dla nas szalenie rozwijające. W konsekwencji niektóre osoby z pierwotnego składu zaczęły zakładać swoje zespoły i realizować własne cele, z czego jestem dumny, bo trudno sobie wyobrazić lepszy efekt wspólnego i intensywnego działania.

fot. M. Adamski

Następny etap to czas poszukiwań, który zaczyna się w okresie, o którym opowiadałem – koncertów Müthela; to czas poszukiwań estetycznych, wnikanie w tkankę samej kompozycji. Wtedy zrozumieliśmy, iż bazą do zrozumienia kompozycji jest znajomość poezji i to nie powierzchowna, a naprawdę dogłębna. Jak napisał Leopold Mozart w „Gruntownej szkole skrzypcowej”: jeżeli nie znasz się na poezji, to choćby nie próbuj komponować muzyki.

Dziś jestem przekonany, iż to kluczowa formuła dla zrozumienia muzyki tamtych czasów. Może najbardziej w przypadku stylu galant, gdzie ten postulat jest realizowany w sposób najbardziej rzetelny, tempo narracji tej muzyki jest najbardziej zbliżone do żywego języka. To był też ten czas, kiedy skład zespołu na nowo się formował, a trwało to wcale nie tak krótko, bo dopiero po dziesięciu latach z naddatkiem znów zaczęliśmy funkcjonować jak zespół. Czuję, iż mamy podobne cele estetyczne i podejście do pracy nad muzyką. Ważnym elementem tej pracy jest umiejętność eksploracji potencjału każdego członka zespołu, pozwolenie mu na znalezienie swojej przestrzeni. Trudne… ale to właśnie założenia mądrości zbiorowej wydają mi się najsensowniejszą metodą na podnoszenie jakości naszych wykonań.

PT: A jeżeli chodzi o odbiorców, to jak to było? Wyobrażam sobie, iż na początku to było pewne przyzwyczajanie, ale potem, kiedy słuchacze się wyrobili, to mogli mieć jakieś własne oczekiwania, czy to do was docierało?

AG: Z moich obserwacji wynika, iż raczej jest odwrotnie. Gdzieś na przełomie wieków ten zachwyt muzyką dawną był duży, była ona czymś pociągającym dla słuchaczy, była w tym jakaś magia, związana też z dawnymi instrumentami. Natomiast dzisiaj, tu nie chciałbym obrazić części naszej publiczności naprawdę skoncentrowanej na muzyce, ale żyjemy w świecie mocno zglobalizowanym…

PT: Trochę już to spowszedniało?

AG: Nie sądzę. Obserwuję raczej tendencję, w której dobrze globalnie wypromowane przedsięwzięcia przyciągają masową publiczność. Nie oburzam się na taki stan rzeczy.

fot. M. Adamski

To jest nasz, mocno zglobalizowany świat. Dlatego polskie festiwale, jak Opera Rara czy Actus Humanus, które mogą sobie pozwolić na zapraszanie drogich zespołów z topu listy najlepiej wypromowanych, przyciągają liczną publiczność. Nieco gorzej jest z lokalnymi projektami. Te nie mają takich zasięgów. Bardzo liczę na zmianę w tym zakresie, gdyż widzę, jak jakość dokonań muzyków w naszym kraju wzrasta w tempie wykładniczym.

Liczę na to, iż oprócz wielkich festiwali będą w Polsce funkcjonować sieci koncertów, dzięki którym nasi wytrawni słuchacze będą mogli częściej korzystać z okazji wsłuchiwania się w piękno muzyki. Rodzi się więc w mojej głowie apel, apel do instytucji kultury i może do władz lokalnych, by doprowadzić do wzrostu ilości dobrej jakości przedsięwzięć muzycznych. Większa liczba wydarzeń przyciągnie więcej publiczności, a my z wielką euforią zagramy dla poznańskich melomanów częściej niż raz do roku.

Idź do oryginalnego materiału