Wykosił trawę – znalazł miłość: jak Błażej odnalazł to, czego szukał całe życie
Błażej obudził się o świcie. Słońce dopiero muskało wierzchołki drzew, a jego matka, Bogna Ignacówna, jeszcze wieczorem surowo przypomniała:
— Jutro, synku, żebyś był wczesnym rankiem na łące. Trzeba przygotować paszę dla krowy. Zima tuż-tuż.
— Mamo, dam sobie radę sam. Nie będę zawracać głowy Wojtkowi, on też ma siano do skoszenia — odparł Błażej i poszedł spać, choćby nie podejrzewając, jak jedno użądlenie pszczoły przewróci jego życie do góry nogami.
Błażej od dawna uchodził we wsi za człowieka osobliwego. Nie żeby dziwnego, ale jednak innego niż wszyscy. Cichy, mądry, uprzejmy. Nie mówił niepotrzebnie, patrzył skromnie, a książkę zawsze miał przy sobie. Pracował jako mechanik w warsztacie – specjalista pierwsza klasa. Szefostwo mu ufało, szanowało. Ale serce? Wolne, puste, jakby czekało na coś wyjątkowego.
Miejscowe kobiety machały ręką: „Do niego się nie dołożysz!” Młodzi przezywali go „inteligentem”. A jego brat, Wojtek, wesołek i gaduła, śmiał się:
— Bracie, zdechniesz w samotności! Już choćby stara Jadwiga cię swata – a ona, niech ci będzie wiadomo, ma pod osiemdziesiąt!
— Idź lepiej do swojej Kasi — odpowiadał Błażej, uśmiechając się pod nosem.
Ale w środku nie było mu do śmiechu. Czuł pustkę. Samotność. I strach. Poznać kogoś nowego? O, nie…
Tego upalnego lipcowego dnia skosił już prawie całą łąkę, został tylko daleki kąt. Zmęczony, przysiadł, sięgnął po butelkę wody. I wtedy – głos.
— Ojej, mamusiu! Auć, jak boli!
Obrócił się. Stała dziewczyna – młoda, ładna. W dżinsach i koszulce z nadrukiem. Trzymała rękę poniżej łokcia i krzywiła się z bólu. Błażej zerwał się, podbiegł, zapominając o swojej nieśmiałości.
— Co się stało?
— Pszczoła. Użądliła… — prawie płakała. — Co robić?
— Spokojnie, spokojnie. Już będzie dobrze. Najważniejsze, żeby wyciągnąć żądło. Niech się pani nie boi.
Delikatnie i gwałtownie usunął żądło. Dziewczyna westchnęła, potem spojrzała zaskoczona:
— Już… już pan to zrobił? Naprawdę?
— Wszystko załatwione — skinął spokojnie. — choćby pani nie zauważyła. Jak pani na imię?
— Kinga. A pan?
— Błażej.
— Dziękuję, Błażeju. Uratował mnie pan. A pan tu mieszka?
— Tutaj. Kosimy na zimę. A pani skąd?
— Przyjechałam do cioci Hanny. Ona jest kierowniczką w przychodni. A ja… jestem nauczycielką w miejscowej szkole. Przyjechałam z miasta. Pracuję z maluchami. Postanowiłam zmienić życie.
Skinął tylko głową. I nic więcej nie powiedział. A ona odeszła, nie słysząc, jak bardzo ścisnęło go w środku.
Kinga była jedną z tych kobiet, które przeżyły zdradę. Wyjechała z miasta, porzuciła karierę i wszystko – byle tylko nie widzieć byłego i nie płakać w tym samym mieszkaniu, gdzie zastała go z najlepszą przyjaciółką. Szukała spokoju. A znalazła – oczy Błażeja.
Błażej wrócił do domu jakby uniesiony. Przy kolacji milczał. A potem, wziąwszy gitarę, nagle zagrał cicho i zaczął śpiewać. Brat z matką spojrzeli po sobie.
— O co chodzi, bracie? — nie wytrzymał Wojtek. — Na łące chyba spotkałeś rusałkę? No, gadaj!
I Błażej opowiedział. O pszczole. O dziewczynie. O jej dłoniach i głosie. I o tym, jak bardzo chce ją znów zobaczyć. Wojtek klasnął w dłonie:
— No to jutro idziemy do Janusza, męża cioci Hanny. My z nim trzymamy sztamę. Patrzcie państwo – Kinga ją nazywają. Piękne imię.
— Nie pójdę — zawahał się Błażej.
— Pójdziesz! To twoja szansa. Nie przegap jej, bracie. Naprzód!
Hanna powitała ich serdecznie, Kinga – z lekkim uśmiechem. Błażej nie wiedział, gdzie oczy podziać. Wojtek prowadził całą rozmowę za nich obu. Kinga się śmiała, Hanna spoglądała na siostrzenicę, aż w końcu szepnęła do Janusza:
— Patrz, jak na siebie patrzą… Oto i szczęście nadchodzi.
Pod wieczór, kiedy rozmowy ucichły, Kinga pierwsza odważyła się:
— Taka piękna noc… Może pójdziemy nad rzeczkę?
Ledwo skinął głową, serce gotowe było wyskoczyć z piersi. I poszli. Powoli, po piaszczystej drodze, gdzie powietrze pachniało trawą i nadzieją.
Rozmawiali o życiu. O tym, jak samotni byli. O książkach. O zdradach. O tym, jak chce się mieć obok kogoś, komu można zaufać.
Gdy świtało, stali na brzegu, trzymając się za ręce, nie chcąc puścić.
— Wiesz… — cicho zaczął Błażej — teraz nie rozumiem, jak mogłem wcześniej bez ciebie żyć.
— Ja też — szepnęła. — Nigdy nie myślałam, iż spotkam tu, na wsi, kogoś… takiego jak ty.
Dwa miesiące później we wsi huczało wesele. Błażej przestał być tym cichym, szarym samotnikiem. Stał się mężem. Takim, o jakim marzyła Kinga.
— No i spotkali się, dwie połówki — powiedziała Hanna, patrząc, jak siostrzenica tańczy z mężem. — Na skoszonej łące. Pod brzęk pszczoły.
A brat Wojtek uśmiechnął się:
— No cóż, czasem tak bywa. Jedno koszenie – i na całe życie…