Zmierzch wojowników – ostatni bastion – recenzja filmu

news.5v.pl 3 dni temu
fot. materiały prasowe

Film Zmierzch wojowników – ostatni bastion zebrał dobre recenzje i osiągnął globalny sukces. Nie jest to typowe kino chińskie czy akcyjniak w stylu Johna Wicka, który zainspiruje twórców na całym świecie. Reżyser Soi Cheang postawił na osobliwą mieszankę różnych gatunków i zaskakujących skrajności, które są również obrazowane w choreografii walk Kenjiego Taganakiego (seria Rurouni Kenshin). To miks brutalnego realizmu gangsterskiego lat 70. w Chinach z dość specyficznym fantasy opartym na sztukach walki. To naprawdę interesujące dzieło. Trzeba jednak zaznaczyć, iż łatwo odbić się od tej produkcji, bo seans gwałtownie może rozminąć się z Waszymi oczekiwaniami.

Same walki są bardzo urozmaicone i efektowne. Taganaki szarżuje w nich i daje walczącym prawie iż nadludzkie moce. Te wynikają z opanowania energii Chi (energii Qi), która jest ważna zarówno w filozofii chińskiej, jak i w sztukach walki. Twórcy bawią się tym motywem, co przekłada się na starcia krwawe, brutalne i łamiące prawa fizyki. Rozbijanie ścian, blokady ciała przed ciosami nożem i inne niecodzienne elementy są jak najbardziej normalne. Realizacyjnie też wygląda to dobrze. Widać, iż twórcy świadomie korzystali ze swojej kreatywności, by nadać temu sens i specyficzność. Dobrze widzieć starego Sammo Hunga w akcji! Choć praca kamery jest w porządku, montaż momentami nie jest zbyt płynny. Jest za bardzo dynamiczny, przez co efektywność scen nie zawsze może dobrze wybrzmieć, a my nie możemy podziwiać umiejętności walczących. Sama kwestia Chi nadaje temu charakter i styl – nie przeczę, ale jednocześnie mam świadomość, iż tego typu decyzje nie przypadną każdemu do gustu.

Największym mankamentem Zmierzchu wojowników jest jego czas trwania (ponad dwie godziny). Historia momentami się dłuży, bo Soi Cheang nie miał pomysłu, jak wypełnić ją czymś angażującym. Dostajemy niepotrzebnie przeciągane sceny ckliwości (za dużo w wątku Cyklona), które są w tej chwili w chińskim kinie komercyjnym jedną z jego największych wad. To część opracowanej przez nich dramaturgii, która z mojej perspektywy wypada źle i nie ma prawa emocjonalnie działać. Czy krytycy i widzowie z Chin widzą to inaczej? Na to wychodzi. Te sceny nie powinny Was jednak zniechęcić do seansu, bo nie jest ich tak dużo.

To prosta i trochę pretekstowa historia o tytułowym zmierzchu wojowników. Poznajemy przerażające miejsce, które istniało naprawdę. To miasto za murami Kowloon City było mekką bezprawia. Nikt tutaj nie sili się na filozoficzną głębię czy ukazanie zmian pokoleniowych wojowników Hongkongu. To raczej pretekst do stworzenia prostego, acz przyjemnego filmu akcji.

Zmierzch wojowników – ostatni bastion to dobre kino z Chin, ale nie dla wszystkich. Specyficzność walk w klimacie fantasy może niektórych widzów zniechęcić, ale jeżeli Wam to niestraszne, będzie to interesujące doświadczenie z kinem akcji w innym stylu.

Zastępca redaktora naczelnego naEKRANIE,pl. Dziennikarz z zamiłowania. Fan Gwiezdnych Wojen od ponad 20 lat, wychowywał się na chińskim kung fu, kreskówkach i filmach z dużymi potworami. Nie stroni od żadnego gatunku w kinie i telewizji. Choć boi się oglądać horrory. Uwielbia efekciarskie superprodukcje, komedie z mądrym, uniwersalnym humorem i inteligentne kino. Najważniejsze w filmach i serialach są emocje. Prywatnie lubi fotografować i kolekcjonować gadżety ze Star Wars.

Zmierzch wojowników – ostatni bastion

Idź do oryginalnego materiału