Jesteś prawdziwą legendą – słyszy doświadczona tancerka Shelley (Pamela Anderson) od kierownika sceny Eddiego (Dave Bautista). To krótkie zdanie wybrzmiewa w "The Last Showgirl" szczególnie donośnie. Tytułowa bohaterka zbliża się do sześćdziesiątki i musi szukać nowej pracy. Rewia, w której występowała od 30 lat, zostaje zawieszona. Branża rozrywkowa nie zna sentymentów i kobieta staje na rozdrożu. Jej prywatne sprawy również nie układają się najlepiej. Sporadyczne kontakty z córką Hannah (Billie Lourd) są efektem dawnych wyborów i zaniedbań. Shelley znajduje jedyne oparcie w przyjaźni z Annette (Jamie Lee Curtis). Roztacza też opiekę nad dużo młodszymi koleżankami z pracy, Jodie (Kiernan Shipka) i Mary Anne (Brenda Song). Jaki los czeka jednak osobę, która brylowała na scenie trzy dekady i nie przejmowała się żadnymi rewolucjami? Czy Las Vegas ma coś do zaoferowania swej przebrzmiałej gwieździe?
Najnowszy film Gii Coppoli bywa porównywany do "Zapaśnika" i doprawdy trudno się dziwić. Dzieli z nim antyhollywoodzką surowość, chropowatość i realistyczne zacięcie. Kamera nie odstępuję bohaterki na krok, filmując jej twarz w półzbliżeniach i szukając codziennej niefotogenicznej prawdy. Większość akcji rozgrywa się za dnia, gdy Las Vegas wyzbywa się elegancji i blichtru, nie nosi krzykliwego makijażu i przypomina biedną kiczowatą dekorację. Shelley częściej widzimy w dresie niż cekinowym stroju, a gdy włóczy się po mieście, ma w sobie coś z ducha. Zaczynała w złotej erze rewii i czuje się związana z jej tradycjami – efektowne kostiumy i scenografie traktuje jak świętość. Film zderza idealistyczne, staroświeckie podejście bohaterki z pragmatyzmem Mary Anne, ale i okrutnymi realiami rynku. Show-biznesem rządzą kult młodości, piękna i seksapilu oraz konieczność zysku i ciągłej zmiany. Choć reżyserka krytykuje ageizm i bezlitosne kapitalistyczne praktyki, nie wierzy ślepo w opowieści Shelley o "starych dobrych czasach". Kobieta żyje nostalgią i tęskni do sławy, zbyt często odrywając się od ziemi. "The Last Showgirl" jednocześnie afirmuje filozofię tancerki, która niczego nie żałuje, i pokazuje jej błędy. Szczególnie te macierzyńskie, które celnie wytyka Hannah. Każdy medal ma jednak dwie strony – bierność ojca i oddanie pracy po części usprawiedliwiają samotną matkę. Scenariusz Kate Gersten wypełniają takie niuanse i dwuznaczności.
Coppola bez upiększeń, ale z szacunkiem portretuje klasę pracującą Las Vegas. Shelley niebawem skończy występować, Annette musiała wycofać się wcześniej i niechętnie roznosi drinki klientom. W jednej z kluczowych scen kelnerka zaczyna tańczyć do piosenki "Total Eclipse of the Heart" pośrodku kasyna. Jakby cofała się do szalonych lat 80. i desperacko broniła przed przemijaniem. Odwrotnością losów Shelley powinna być teoretycznie sytuacja Jodie. Młodziutka uzdolniona dziewczyna dopiero inauguruje karierę i bez trudu znajdzie nową fuchę. gwałtownie okazuje się, iż płaci wysoką cenę za marzenia – konserwatywna rodzina wyrzeka się jej i dlatego trzyma się tak blisko głównej bohaterki. Showgirls może i błyszczą wieczorami na dużej scenie, ale poza spektaklami muszą radzić sobie same. Co zaskakujące, reżyserka nie ukrywa, iż Shelley brakuje talentu i wykształcenia tanecznego. Nikt jednak nie odbierze jej zaangażowania i pasji. Sposób, w jaki kobieta opowiada o korzeniach rewii i dalekich podróżach ze 160-osobowym zespołem, potrafi rozbudzić wyobraźnię. Zaryzykuję choćby tezę, iż film akcentuje niezłomność bohaterek, które podnoszą się po najcięższych upadkach finansowych i emocjonalnych. Los chce je upokorzyć, one wspierają się wzajemnie i realizowane są dalej.
W ostatnim akcie Coppola za dużo dopowiada, nazywając prawdy, które sprytnie przemycała gdzieś na marginesie. Nie powtarza na szczęście błędów z "Króla internetu" – unika jak ognia zerojedynkowych wniosków i moralizatorskich połajanek. Potwierdza też, iż doskonale prowadzi aktorów i obsadza ich w nieoczywistych wcieleniach. Centralne miejsce zajmuje oczywiście Pamela Anderson, która pierwszy raz gra tak rozbudowaną dramatyczną partię. Bez make-upu i wyszukanych stylizacji gwiazda wygląda zwyczajnie, a Shelley zyskuje jej charakterystyczną ekspresję i bezpośredniość. Nie mniej zaskakuje Dave Bautista, który czyni z Eddiego wrażliwego, wycofanego faceta. O charyzmie, klasie i energii Jamie Lee Curtis trzeba by napisać osobny esej, bo na tym etapie kariery udźwignie każdą rolę. Paradoksalnie, ekranowy gwiazdozbiór nie odbiera filmowi kameralności i autentyzmu. Wręcz przeciwnie. Obecność Anderson dobudowuje jeszcze kolejny poziom metafory, bo ona sama była zamknięta w stereotypie seksbomby i pracowała ciałem jako modelka. Zwracaniem jej prywatności zajął się niedawno serial "Pam i Tommy", a teraz "The Last Showgirl" eksponuje dobry warsztat aktorski. Coppola upchnęła więc całkiem sporo tematów, kontekstów i warstw w zaledwie 85 minutach. Kto wierzył w potencjał reżyserki, ten wreszcie został nagrodzony.
Najnowszy film Gii Coppoli bywa porównywany do "Zapaśnika" i doprawdy trudno się dziwić. Dzieli z nim antyhollywoodzką surowość, chropowatość i realistyczne zacięcie. Kamera nie odstępuję bohaterki na krok, filmując jej twarz w półzbliżeniach i szukając codziennej niefotogenicznej prawdy. Większość akcji rozgrywa się za dnia, gdy Las Vegas wyzbywa się elegancji i blichtru, nie nosi krzykliwego makijażu i przypomina biedną kiczowatą dekorację. Shelley częściej widzimy w dresie niż cekinowym stroju, a gdy włóczy się po mieście, ma w sobie coś z ducha. Zaczynała w złotej erze rewii i czuje się związana z jej tradycjami – efektowne kostiumy i scenografie traktuje jak świętość. Film zderza idealistyczne, staroświeckie podejście bohaterki z pragmatyzmem Mary Anne, ale i okrutnymi realiami rynku. Show-biznesem rządzą kult młodości, piękna i seksapilu oraz konieczność zysku i ciągłej zmiany. Choć reżyserka krytykuje ageizm i bezlitosne kapitalistyczne praktyki, nie wierzy ślepo w opowieści Shelley o "starych dobrych czasach". Kobieta żyje nostalgią i tęskni do sławy, zbyt często odrywając się od ziemi. "The Last Showgirl" jednocześnie afirmuje filozofię tancerki, która niczego nie żałuje, i pokazuje jej błędy. Szczególnie te macierzyńskie, które celnie wytyka Hannah. Każdy medal ma jednak dwie strony – bierność ojca i oddanie pracy po części usprawiedliwiają samotną matkę. Scenariusz Kate Gersten wypełniają takie niuanse i dwuznaczności.
Coppola bez upiększeń, ale z szacunkiem portretuje klasę pracującą Las Vegas. Shelley niebawem skończy występować, Annette musiała wycofać się wcześniej i niechętnie roznosi drinki klientom. W jednej z kluczowych scen kelnerka zaczyna tańczyć do piosenki "Total Eclipse of the Heart" pośrodku kasyna. Jakby cofała się do szalonych lat 80. i desperacko broniła przed przemijaniem. Odwrotnością losów Shelley powinna być teoretycznie sytuacja Jodie. Młodziutka uzdolniona dziewczyna dopiero inauguruje karierę i bez trudu znajdzie nową fuchę. gwałtownie okazuje się, iż płaci wysoką cenę za marzenia – konserwatywna rodzina wyrzeka się jej i dlatego trzyma się tak blisko głównej bohaterki. Showgirls może i błyszczą wieczorami na dużej scenie, ale poza spektaklami muszą radzić sobie same. Co zaskakujące, reżyserka nie ukrywa, iż Shelley brakuje talentu i wykształcenia tanecznego. Nikt jednak nie odbierze jej zaangażowania i pasji. Sposób, w jaki kobieta opowiada o korzeniach rewii i dalekich podróżach ze 160-osobowym zespołem, potrafi rozbudzić wyobraźnię. Zaryzykuję choćby tezę, iż film akcentuje niezłomność bohaterek, które podnoszą się po najcięższych upadkach finansowych i emocjonalnych. Los chce je upokorzyć, one wspierają się wzajemnie i realizowane są dalej.
W ostatnim akcie Coppola za dużo dopowiada, nazywając prawdy, które sprytnie przemycała gdzieś na marginesie. Nie powtarza na szczęście błędów z "Króla internetu" – unika jak ognia zerojedynkowych wniosków i moralizatorskich połajanek. Potwierdza też, iż doskonale prowadzi aktorów i obsadza ich w nieoczywistych wcieleniach. Centralne miejsce zajmuje oczywiście Pamela Anderson, która pierwszy raz gra tak rozbudowaną dramatyczną partię. Bez make-upu i wyszukanych stylizacji gwiazda wygląda zwyczajnie, a Shelley zyskuje jej charakterystyczną ekspresję i bezpośredniość. Nie mniej zaskakuje Dave Bautista, który czyni z Eddiego wrażliwego, wycofanego faceta. O charyzmie, klasie i energii Jamie Lee Curtis trzeba by napisać osobny esej, bo na tym etapie kariery udźwignie każdą rolę. Paradoksalnie, ekranowy gwiazdozbiór nie odbiera filmowi kameralności i autentyzmu. Wręcz przeciwnie. Obecność Anderson dobudowuje jeszcze kolejny poziom metafory, bo ona sama była zamknięta w stereotypie seksbomby i pracowała ciałem jako modelka. Zwracaniem jej prywatności zajął się niedawno serial "Pam i Tommy", a teraz "The Last Showgirl" eksponuje dobry warsztat aktorski. Coppola upchnęła więc całkiem sporo tematów, kontekstów i warstw w zaledwie 85 minutach. Kto wierzył w potencjał reżyserki, ten wreszcie został nagrodzony.