Nie przepadam za filmami Darrena Aronofsky’ego. Jego twórczość skupia sobie jak w soczewce wszystkie rzeczy, których w kinie – na ogół – nie znoszę: epatowanie cierpieniem, nadętą metafizykę, pseudofilozoficzne frazesy i całkowity brak ironii. Ta mieszanka wybuchowa prowadzi niekiedy do prawdziwie kuriozalnych rezultatów. Do dziś pamiętam seans Mother! podczas jednej z edycji wrocławskiego American Film Festival. Stężenie absurdu, jaki wylewał się z ekranu, doprowadziło do tego, iż cała sala pokładała się ze śmiechu (siedzący obok mnie kolega znalazł się w pewnym momencie dosłownie na wysokości podłogi). Jedni powiedzą, iż to, w czym wówczas uczestniczyliśmy, to zbiorowy lincz. Inni (w tym niżej podpisany), iż całkowicie adekwatna, a przy tym cudownie spontaniczna reakcja na film, który traktował siebie i wszystko dookoła zdecydowanie zbyt serio.
Możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy parę miesięcy temu zobaczyłem w kinie zwiastun Złodzieja z przypadku. Z głośników brzdąka Should I Stay or Should I Go The Clash, podczas gdy Austin Butler gania się po ulicach Nowego Jorku z Lievem Schreiberem i Vincentem D’Onofrio, ucharakteryzowanymi na chasydów. Nóżka chodzi, jest energicznie, jest charakternie, jest… luźno. Dłuższą chwilę przecierałem oczy ze zdumienia, zastanawiając się, czy montażysta nie popełnił czasem jakiegoś fatalnego w skutkach błędu. Sam nie wiem, przegrał zakład albo postanowił zrewanżować się za skandalicznie niską płacę, wpisując w miejsce reżysera nazwisko Darrena Aronofsky’ego zamiast Guya Ritchiego, Shane’a Blacka albo Stevena Soderbergha. O pomyłce nie mogło jednak być mowy. Na seans wybierałem się więc nastawiony sceptycznie, ale niepozbawiony nadziei. Bo przez moment wydawało się, iż oto nadeszła wiekopomna chwila: legitymujący się polskim obywatelstwem reżyser wyjął metaforycznego kija z dolnych partii ciała i nakręcił coś znośnego. Lekką, bezpretensjonalną komedię gangsterską – akurat na ostatni weekend wakacji. Cóż, sformułowanie „wydawało się” jest w kontekście nowego filmu Aronofsky’ego kluczowe.
Na powierzchni Złodziej z przypadku jest jednak dokładnie tym, za co mogliśmy uważać go na podstawie materiałów promocyjnych. Hank Thompson, główny bohater, to niespełniony baseballista, zarywający nocki za ladą lokalnego baru. Przystojny przeciętniak niewadzący nikomu, bezkonfliktowy, z piękną dziewczyną przy boku. Jego kłopoty rozpoczynają się od zwykłego nieporozumienia. Przepis na nieszczęście jest dokładnie ten sam, co zwykle: zły czas + złe miejsce. Nagły wyjazd sąsiada sprawia, iż Hank najpierw zostaje dotkliwy pobity przez dwójkę rosyjskich gangsterów, a następnie wplątany w intrygę śmiertelnie niebezpieczną i absurdalną zarazem. Pierwsze skrzypce odgrywają w niej belgijskie ekstazy, 4 miliony dolarów i pewien uroczy kocur, którym bohater zajmuje się pod nieobecność przyjaciela.
Na papierze brzmi to wszystko jak pierwszorzędna rozrywka. Aronofsky odnajduje jednak w scenariuszu Charlesa Hestona – będącego jednocześnie autorem literackiego pierwowzoru Złodzieja z przypadku – coś dla siebie. Wydobywa na powierzchnię mroczną przeszłość protagonisty, podszywając strukturę komedii gangsterskiej dramatem egzystencjalnym o alkoholiku, który walczy z reperkusjami spowodowanej wiele lat wcześniej tragedii. Polskie obywatelstwo zobowiązuje. Już po 15 minutach projekcji wiedziałem, iż z przyjemnego seansu raczej nic nie wyjdzie: Złodziej z przypadku to miejscami 100 procent Aronofsky’ego w Aronofskym. Bohater upadający na samo dno, tarzający się w nieszczęściu, tracący stopniowo wszystko oraz wszystkich, na kim mu zależy. Stały poziom epatowania cierpieniem zostaje podtrzymany. „Smutny świat, zepsuty świat” – powtarzają co rusz grani przez Schreibera i D’Onofrio chasydzi, a Aronofsky zdaje się im przyklaskiwać. Nijak ma się jednak ten nihilizm do obranej przez reżysera konwencji. Efekt jest taki, iż w Złodzieju z przypadku nieustannie ścierają się ze sobą dwa skrajnie różne filmy. Jeden ma dystans do prezentowanych na ekranie treści, lekko estetyzuje przemoc, celując w tonację tarantinowsko-coenowskiej groteski. Drugi natomiast owego dystansu nie posiada – zrealizowany został z pokerową twarzą, a przemoc jest w nim dosadna, brutalna i okrutnie przypadkowa. W pierwszym istotniejsza jest historia. W drugim istotniejszy jest bohater. Starcie pozostaje nierozstrzygnięte aż do samego, utrzymanego w zaskakująco optymistycznym tonie, końca. Rykoszetem w tej walce obrywa, rzecz jasna, widownia.
W trakcie pisania tej recenzji zaświtała mi gdzieś z tyłu głowy myśl, która powraca do mnie regularnie od dłuższego czasu. Jak często my, tzn. widzowie i krytycy, z wyprzedzeniem projektujemy sobie filmy na podstawie materiałów promocyjnych. Zwiastuny, plakaty, opisy stworzone przez dystrybutora sprzedają nam pewną określoną wizję, która – umówmy się – nie musi mieć zbyt wiele wspólnego z prawdą. Seans kinowy przypomina w takim układzie, czasem wyjątkowo brutalne, zderzenie z rzeczywistością. Trudno nie być choć trochę rozczarowanym, kiedy film okazuje się czymś zupełnie innym, niż pierwotnie zakładaliśmy. Być może na tym polega mój największy problem ze Złodziejem z przypadku. Bo to, w gruncie rzeczy, wcale nie jest złe kino. Należy oddać cesarzowi, co cesarskie: Aronofsky kręci filmy na bardzo wysokim poziomie warsztatowym, nie przynudza, potrafi zbudować napięcie i zgrabnie poprowadzić aktorów. Wciąż nie umie jednak opowiadać, najprostszej choćby historii, bez zbędnego napinania pośladków – a zwiastun Złodzieja z przypadku dawał nadzieję, iż to się zmieniło.
Na marginesie tego tekstu i samego filmu chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, na którą moją uwagę skierował Jędrzej – mój wieloletni przyjaciel i kolega z redakcji. Otóż zdaniem ukraińskiej reżyserki castingu Ally Samoylenko w pierwotnej wersji scenariusza Hestona rosyjscy gangsterzy byli drobnymi oprychami z Ukrainy. W związku z tym faktem osoby z pionu produkcyjnego zwróciły się do Samoylenko z prośbą o przygotowanie listy aktorów, którzy byliby potencjalnie zainteresowani wzięciem udziału w projekcie. Kobieta rozpoczęła szeroko zakrojone poszukiwania, ciesząc się, iż pomoże paru rodakom zabłysnąć w Hollywood. Nie będę zagłębiał się tu w detale sprawy – najlepiej zrobiła to sama Samoylenko, do której tekstu was odsyłam – puenta jest jednak wyjątkowo gorzka, a mianowicie taka, iż na skutek różnego rodzaju machinacji obie role powierzono ostatecznie Rosjanom, w tym Yuriemu Kolokolnikovi, który od kilku dni znajduje się na liście osób zagrażających narodowemu bezpieczeństwu Ukrainy. „Smutny świat, zepsuty świat” – jak podsumowaliby to dwaj przerysowani chasydzi.