Plakat filmu. „Birdeater” 2023, Breathless Films, Fax Machine, Four Leg Films |
Nakręcony w Nowej Południowej Walii – głównie w okolicach historycznej wioski St Albans nad rzeką Macdonald w obszarze samorządu lokalnego City of Hawkesbury – slow burn movie, który swoją światową premierę miał w czerwcu 2023 roku na Festiwalu Filmowym w Sydney, a regularnej dystrybucji kinowej w swojej rodzimej Australii doczekał się dopiero w lipcu 2024. W następnym miesiącu miał pierwszy pokaz w Polsce, na Octopus Film Festival, a drugi odbył się w październiku 2024 na Splat!FilmFest – International Fantastic Film Festival. W Stanach Zjednoczonych „Zjadacz ptaków” Jacka Clarka i Jima Weira po raz pierwszy pokazał się w marcu na South by Southwest Film Festival - gdzie jego główni twórcy odnotowali coś w rodzaju małego zderzenia kulturowego (inne reakcje na humorystyczne akcenty u publiczności festiwalu w Sydney) – a w styczniu 2025 roku obraz trafił do wybranych amerykańskich kin. Obraz toksycznej miłości i męskości. A adekwatnie rzecz o niedopasowaniu do dzisiejszych realiów, tak zwanej mentalności bush larrikin, australijskim archetypicznym mężczyźnie, mocno zakorzenionym w świadomości społecznej dzikusie z miękkim sercem. Clark i Weir uważają, iż ten typ w tej chwili ujawnia się głównie na męskich wypadach za miasto, na przykład podczas weekendów na łonie Natury. „Zjadacza ptaków” otwiera zagadkowe, nieomal hipnotyczne ujęcie czegoś skąpanego w soczystej czerwieni - próbka surrealizmu, psychodelizmu, którym podszyto ten złudnie spokojny świat przedstawiony. Świat Louiego i Irene (doskonałe wcielenie Mackenziego Fearnleya i niezbyt przekonujące wykonanie, bądź co bądź zmarginalizowanej przez scenarzystę, Shabany Azeez), na pierwszy rzut oka szczęśliwej pary szykującej się do ślubu. Młodych członków wielkomiejskiej klasy średniej, którzy przedstawiają się nam w żywych, wesołych barwach... blaknących, ochładzających się w miarę rozwoju fabuły. Dynamiczna kolorystyka zdjęć autorstwa Rogera Stonehouse'a: „od różu, przez szarość, po czerń”. W zasadzie fabuła jest raczej szczątkowa – wszystko wskazuje na to, iż „Zjadacz ptaków” miał być typowym przedstawicielem współczesnego kina artystycznego: przedkładającym formę nad treść, nieradykalnie eksperymentującym z narracją i konstrukcją, leniwie krążącym wokół tematu. Film modnie niekonkretny. Przegadany utwór o potencjalnie przełomowym momencie w niewielkim kręgu towarzyskim. Wieczorze kawalerskim na kompletnym odludziu. Maski opadają... i niewiele z tego wynika. Ale najpierw kontekst - było sobie trzech kumpli, Miły Louie, Bystry Charlie (niezły Jack Bannister) i Zabawny Dylan (świetny Ben Hunter), którzy w czasach studenckich byli jak Trzej Muszkieterowie: nierozłączni i niepokonani. A potem ich drogi się rozeszły? Otóż nie, ta młodzieńcza przyjaźń przetrwała, choć oczywiście nie mogli już wszystkiego robić razem. Obrali różne ścieżki kariery, a dwóch z nich weszło w poważne związki z zupełnie niepodobnymi do siebie kobietami. Uległą Irene i dominującą Grace (przykuwająca uwagę kreacja Clementine Anderson). „Yoko Ono” niezaradną i „Yoko Ono” asertywną.
Plakat filmu. „Birdeater” 2023, Breathless Films, Fax Machine, Four Leg Films |
Pierwszy duży znak ostrzegawczy znajdziemy w krótkim wprowadzeniu do „Zjadacza ptaków” Jacka Clarka i Jima Weira, przed napisami początkowymi, czyli autentycznym incydentem ze skrzydlatym intruzem – niezaplanowana akcja przeprowadzona przez innego członka ekipy, „wygumkowanego” w montażowni filmowej, za zgodą zastąpionego przez Mackenziego Fearnleya). Jesteśmy w mieszkaniu pozornie idealnej pary. Mężczyzna podaje swojej wyraźnie zaniepokojonej narzeczonej białą tabletkę, a kiedy ma już wyjść, kobieta dogania go i zaczyna się tłumaczyć. Przeprasza, iż naciskała na ślub i zaręcza, iż zależy jej wyłącznie na JEGO szczęściu. Po tym wyznaniu zapada długa cisza, która każe wątpić w szczerość Louiego w końcu odwdzięczającego się tożsamą deklaracją. To ostatnie, co Irene słyszy przed utratą przytomności. Z reakcji jej partnera można wywnioskować tylko jedno: spodziewał się tego. Tak działają tabletki, od których uzależniła się Irene? Cholernie mocne środki nasenne, ale czy to lekomania, czy coś innego, ewentualnie bardziej złożonego, tego dowiemy się później. Albo teraz, trudno zgadnąć. Dla mnie sprawa była dość jasna (tj. ewentualna przypadłość Irene), na wszelki wypadek przyjmę jednak, że hipotetyczny największy problem tej pary miał ujawnić się później. Że to miała być taka tajemnica, jak półkolista blizna na głowie (anty?)bohatera. Krwistoczerwony ślad wokół ucha, nader dokładnie pokazany (w starym stylu; upewnianie się, iż odbiorcy rzecz nie umknie, jak chociażby w Złotej Erze Hollywood) na początku byczenia się na zgniłozielonym pustkowiu. Gnieżdżenia w obskurnym domku, stołowania w rozpadającej komórce, biegania z dmuchaną lalą po lesie, nabijania z poważnego młodzieńca w sexy lateksie (mówiąc dosadnie/niepoprawnie politycznie?: heteryk w gejowskim wdzianku), grania w Paranoję przy ognisku, chlania, ćpania i bezmyślnego gapienia się na ponętną Lady Lazurus (Caroline McQuade), postać satyryczną i symboliczną (lęki Louiego) w nawiązaniu do wiersza Sylvii Plath, „Lady Lazarus”, pierwotnie opublikowanego w 1965 roku, dwa lata po jej samobójczej śmierci. Komunikacja przede wszystkim. Rozmowy o tym, owym i o niczym. Pogawędki, debaty, kłótnie. Niewinne żarciki, bolesne szpile, frontalne natarcia słowne. A punktem zapalnym jest niekoleżeński toast wzniesiony przy kolacji? Tak naprawdę czara goryczy wypełniała się całe lata. Kropla po kropli, aż się ulało. Sekrety, zdrady, kłamstwa... chore zagrania? Kto ma rację w najżarliwszej dyskusji w „Zjadaczu ptaków” przeprowadzonej? Która strona w tym burzliwym sporze - dojdzie choćby do rękoczynów! - na temat współczesnych związków ma najzdrowsze, racjonalne spojrzenie na ten faktyczny bądź urojony/sztucznie stworzony problem (klasyczny temat zastępczy, czyli wprowadzony do debaty publicznej po to, by odciągnąć uwagę społeczeństwa od prawdziwych kryzysów cywilizacyjnych)? Zdeklarowana chrześcijanka niedająca się zwieść uspokajającym, konsolidacyjnym słowom domniemanej ofiary przemocy psychicznej, nieuciszająca głosu sumienia, nieodwracająca się plecami do nielubianego bliźniego swego czy mistrzowski(?) kreator wizerunku, żyjący w niezgodzie ze sobą, duszący się pod pantoflem mężczyzna mówiący o pochopnym wyrabianiu sobie opinii na temat drugiego człowieka? Powinniśmy w dalszym ciągu poszerzać horyzonty światopoglądowe, postawić granicę przy tym zaplutym stole (urocza improwizacja Alfiego Gledhilla zgrabnie wcielającego się w postać widzącego feromony Murpha, znajomego Człowieka z Blizną, wątpliwego bohatera mniej czy bardziej udanej - trudno powiedzieć - imprezy kawalerskiej w leśnej głuszy), czy trochę/znacznie je zawęzić? Taka to rozprawa filozoficzna, kulturowa, cywilizacyjna, czy jak to tam nazwać. „Zjadacz ptaków” najczęściej jest klasyfikowany jako dreszczowiec i dramat psychologiczny, ale niektórzy – w tym Jack Clark i Jim Weir – dopatrzyli się w tym niewątpliwie klimatycznym i podobno (według znawców kina) genialnym, bezkompromisowym widowisku, autentycznie przerażającego horroru. Przyznaję, że wypatrzyłam w „Zjadaczu ptaków” jedną sekwencję (wejście Lady Lazurus), której pewnie nie powstydziłby się sam Ari Aster - w każdym razie mocno pachnie arthouse horrorem. Pełzający strach, czy raczej lekki dyskomfort emocjonalny. Znowu rozbudzenie oczekiwań i znowu zawód. A na pocieszenie zaskakująca (zazdroszczę zaskoczonym) retrospekcja. UWAGA SPOILER Nie jestem pewna, co do lęku separacyjnego Irene (prawdę mówiąc bardziej o nadmierne, chorobliwe przywiązanie podejrzewam Louiego) KONIEC SPOILERA, ale to ponad wszelką wątpliwość miała być niespodzianka. Rozwiązanie akcji - ostatnie ujęcie - według mnie najlepsze z możliwych, ale rozwinięcie prawie żadne.
Neo-thriller niezbyt nisko kłaniający się choćby takim dzieło jak „Moja noc u Maud” Érica Rohmera, „Na krańcu świata” Teda Kotcheffa, „Nashville” Roberta Altmana, „Amerykański przyjaciel” Wima Wendersa i „Jasny dzień lata” Edwarda Yanga. adekwatnie, to znaczy moim nic nieznaczącym zdaniem, ponury dramat obyczajowy w wodnistym sosie surrealistyczno-psychologicznym. Nieostra opowieść o miłości, przyjaźni i obsesji. Opakowanie ładne, ale po otwarciu można się naciąć. Tak czy inaczej, „Zjadacz ptaków” Jacka Clarka i Jima Weira to kino nie dla mnie.