Zrobiłam tak, iż mąż zerwał z rodziną, która ciągnęła go na dno
Ja, Kinga, doprowadziłam do tego, iż mój mąż, Marek, przestał utrzymywać kontakt z krewnymi. Nie żałuję tej decyzji – oni wciągali go w przepaść, a ja nie mogłam pozwolić, by zniszczyli naszą rodzinę. Rodzina Marka to nie pijacy ani lenie, ale ich podejście do życia było trujące. Wierzyli, iż wszystko powinno im spaść z nieba, bez wysiłku. Tymczasem świat tak nie działa, a ja nie chciałam, by mój zdolny i pracowity mąż utonął w ich bagnie beznadziei.
Marek to prawdziwy zawzięty pracuś, ale brakowało mu iskry, motywacji. Jego rodzina z małej wsi pod Poznaniem nigdy jej nie szukała. Tylko narzekali – na rząd, sąsiadów, pech – na wszystkich, tylko nie na siebie. Rodzice Marka, Jan i Halina, całe życie klepali biedę, licząc każdy grosz, ale nie próbowali nic zmienić. Ich filozofia sprowadzała się do jednego: „Taki już los, trzeba się pogodzić”. Marek miał młodszego brata, Darka. Jemu też nie wiodło się najlepiej – ożenił się, ale żona odeszła do bogatszego, zostawiając go z przekonaniem, iż kobiety interesują tylko pieniądze. Ta rodzina była jak czarna dziura, wysysająca nadzieję.
Kochałam Marka i wierzyłam w niego. Ale po kilku latach małżeństwa, mieszkając w tej wsi, zrozumiałam: jeżeli nic nie zmienimy, do śmierci będziemy chodzić w tych samych ubraniach i oszczędzać na chlebie. choćby w małej miejscowości można było znaleźć dobrą pracę, ale rodzina męża wmawiała mu coś przeciwnego. „Po co harować dla jakiegoś pana? Wyrzucą cię bez grosza, a sąd nie pomoże” – powtarzał teść. On z Markiem pracowali w lokalnej fabryce, gdzie wypłaty spóźniały się o miesiące. „Zmiana pracy nie ma sensu, wszędzie trzeba mieć znajomości” – powtarzał Marek, jak gdyby odpytując się z nauk ojca. Teściowa choćby ogródka nie uprawiała, mówiąc: „I tak ukradną, po co się starać?”. Ich bierność doprowadzała mnie do szału.
Widziałam, jak Marek, utalentowany i ambitny, gasł pod ich wpływem. Oni nie tylko żyli w biedzie – pogodzili się z nią jak z wyrokiem. Nie chciałam takiego życia ani dla niego, ani dla siebie. Pewnego dnia straciłam cierpliwość. Usiadłam naprzeciw męża i powiedziałam: „Albo wyjeżdżamy do miasta i zaczynamy od nowa, albo ja jadę sama”. Opierał się, powtarzając te same frazesy, iż nic z tego nie wyjdzie. Teść i teściowa naciskali na niego, przekonując, iż rozbijam rodzinę. Ale ja nie ustąpiłam. To była nasza jedyna szansa, by wyrwać się z ich szponów. W końcu Marek się zgodził i przeprowadziliśmy się do Poznania.
Przeprowadzka stała się punktem zwrotnym. Zaczynaliśmy od zera – szukaliśmy pracy, wynajmowaliśmy pokój, liczyliśmy każdą złotówkę. Było ciężko, ale widziałam, jak w Marku budzi się determinacja. Znalazł pracę w firmie budowlanej, ja zostałam recepcjonistką w salonie kosmetycznym. Pracowaliśmy, uczyliśmy się, zarwaliśmy noce, ale szliśmy do przodu. Minęło piętnaście lat. Teraz mamy własne mieszkanie, samochód, co roku jeździmy na wakacje. Mamy dwoje dzieci – starszego syna Kacpra i młodszą córkę Zosię. Wszystko osiągnęliśmy sami, bez niczyjej pomocy. Marek jest teraz kierownikiem działu, a ja prowadzę mały biznes. Nasze życie to wynik naszej pracy, nie szczęścia.
Do rodziców Marka czasem zaglądamy, wysyłamy im pieniądzeAle oni wciąż nie chcą zrozumieć, iż ich życie mogłoby być lepsze, gdyby tylko przestali tkwić w swoim marazmie.