Udało mi się sprawić, iż mój mąż zerwał z rodziną, która ciągnęła go na dno.
Nie żałuję tego kroku – oni wciągali go w przepaść, a ja nie mogłam pozwolić, by pociągnęli za sobą naszą rodzinę. Rodzina Wojtka to nie byli pijacy ani lenie, ale ich sposób myślenia był toksyczny. Wierzyli, iż życie powinno samo położyć wszystko przed nimi na tacy, bez wysiłku. Ale w tym świecie nic nie przychodzi za darmo, a ja nie chciałam, by mój mąż, pełen potencjału, utonął w ich bagnie beznadziei.
Wojtek był pracowity, ale potrzebował iskry, motywacji. Jego rodzina z małej wsi pod Poznaniem nigdy tej iskry nie szukała. Tylko narzekali: na rząd, na sąsiadów, na los – na wszystkich, tylko nie na siebie. Jego rodzice, Henryk i Janina, całe żyli w biedzie, licząc każdą złotówkę, ale nie próbowali nic zmienić. Ich filozofia sprowadzała się do jednego: „Takie jest życie, trzeba się pogodzić”. Wojtek miał młodszego brata, Dominika. Jego życie też się nie ułożyło: ożenił się, ale żona zostawiła go dla bardziej zaradnego faceta, utwierdzając go w przekonaniu, iż kobiety interesują tylko pieniądze. Ta rodzina była jak czarna dziura, wysysająca nadzieję.
Kochałem Wojtka i wierzyłem w niego. Ale po kilku latach małżeństwa, żyjąc w tej wsi, zrozumiałem: jeżeli nic nie zmienimy, do starości będziemy chodzić w tych samych ubraniach i oszczędzać na chlebie. Mimo iż to była mała wieś, dobrą pracę można było znaleźć, ale rodzina męża wmawiała mu coś przeciwnego. „Po co harować dla kogoś? Wyrzucą cię bez grosza, a sąd nie pomoże” – powtarzał teść. On i Wojtek pracowali w lokalnej fabryce, gdzie wypłaty spóźniały się o miesiące. „Zmiana pracy nie ma sensu, wszędzie trzeba mieć znajomości” – dodawał Wojtek, powtarzając słowa ojca. Teściowa choćby ogródka nie uprawiała, mówiąc: „I tak ukradną, po co się starać?”. Ich bierność mnie zabijała.
Widziałem, jak Wojtek, utalentowany i pracowity, gasł pod ich wpływem. Oni nie tylko żyli w nędzy – pogodzili się z nią jak z wyrokiem. Nie chciałem takiego losu ani dla niego, ani dla siebie. Pewnego dnia nie wytrzymałem. Usiadłem naprzeciwko żony i powiedziałem: „Albo wyjeżdżamy do miasta i zaczynamy nowe życie, albo jadę sam”. Opierała się, powtarzała mantry rodziców, iż nic z tego nie wyjdzie. Teść i teściowa naciskali na nią, przekonując, iż rozbijam rodzinę. Ale postawiłem na swoim. To była nasza jedyna szansa, by wyrwać się z ich szponów. W końcu się zgodziła i przeprowadziliśmy się do Poznania.
Przeprowadzka stała się przełomem. Zaczynaliśmy od zera: szukaliśmy pracy, wynajmowaliśmy kąt, liczyliśmy każdą złotówkę. Było ciężko, ale widziałem, jak w Wojtce budzi się ogień. Znalazła pracę w firmie budowlanej, ja zatrudniłem się jako kierownik w salonie. Pracowaliśmy, uczyliśmy się, nie spaliśmy po nocach, ale szliśmy do przodu. Minęło piętnaście lat. Dziś mamy własne mieszkanie, samochód, co roku jeździmy na wakacje. Mamy dwoje dzieci – starszego syna Kacpra i młodszą córkę Zuzię. Wszystko osiągnęliśmy sami, bez niczyjej pomocy. Wojtek jest teraz kierownikiem działu, a ja prowadzę małą firmę. Nasze życie to efekt naszej pracy, a nie szczęścia.
Do rodziców Wojtka czasem przyjeżdżamy, wysyłamy im pieniądze, by pomóc. Ale oni się nie zmienili. Dominik, jej brat, wciąż mieszka z rodzicami, pracuje w tej samej fabryce, gdzie zalegają z wypłatami. Nazywają nas szczęściarzami, jakbyśmy się nie napracowali dla tego życia. „Wam się po prostu udało” – mówią, ignorując nasze nieprzespane noce, poświęcenie, upór. Ich słowa to jak plucie w twarz. Nie widzą, ile włożyliśmy, by wydostać się z tej samej dziury, w której oni tkwią z własnej woli.
Wojtek dopiero niedawno przyznał, iż wyjazd był najlepszą decyzją w jej życiu. Zrozumiała, jak jej rodzina gasiła w niej dążenie do lepszego, jak ich narzekania i bierność ciągnęły ją w dół. Jestem dumny, iż udało mi się wyciągnąć ją z tego bagna. Ale by chronić naszą rodzinę, musiałem postawić barière między WojNa szczęście udało nam się stworzyć życie, o jakim marzyliśmy – życie, w którym nasze wysiłki mają znaczenie, a nie tylko ślepa wiara w przeznaczenie.