„Żeń-szeń. Zgniłe korzenie” – braku zaufania [RECENZJA]

filmawka.pl 3 dni temu

Craig Thompson to postać dobrze okopana w polskiej komiksowej wyobraźni. Jego Blankets to jeden z “tych” tytułów, który po załamaniu rynku na przełomie mileniów pokazał, iż istnieje życie po TM-Semicu, a potem przewinął się przez niezliczone listy w stylu „Powieści graficzne, od których warto zacząć”. Jednak ta gwiazda trochę przygasła, od ostatniej premiery minęło kilka lat i Thompson mógł zniknąć w zakamarkach komiksowej pamięci. Zmieniło się to pod koniec maja, gdy Timof zaserwował polskim czytelnikom Żeń-szeń. Zgniłe korzenie.

Kultowe Blankets były tytułem autobiograficznym. Autor opowiadał w nim o dorastaniu na farmie, religijnych rodzicach niemogących się doczekać końca świata i o pierwszej miłości, która była ważnym doświadczeniem formacyjnym. Żeń-szeń również zaczyna się od historii Craiga, ale tym razem jest tutaj znacznie, znacznie więcej, a tytułową bylinę poznamy z każdej, naprawdę każdej strony.

Zgniłe korzenie zaczynają się w pewnym sensie od poziomu meta. Spotykamy Thompsona, który już jako uznany komiksiarz walczy z brakiem weny i dolegliwościami zdrowotnymi, które są dodatkowym argumentem za tym, by nic nie rysować. Natchnienie pojawia się dosyć niespodziewanie, podczas wizyty na rodzinnej farmie. Rozmowy z rodzicami i trwające właśnie „Święto Żeń-szenia” dały świetny przeszłość do spojrzenia w przeszłość. Do lat, w trakcie których młody Craig wraz z bratem ciężko pracowali przy uprawie korzenia, by dorzucić coś do rodzinnego budżetu i zarobić na komiksy. To wszystko, połączone z nową perspektywą, sprawia, iż Thompson zaczyna rysować, o czym dowiadujemy się z jego rozmów ze spersonifikowanym żeń-szeńem, który staje się maskotką i „gospodarzem” komiksu. Czyli jednocześnie czytamy komiks i widzimy kulisy jego powstania. Wątki autobiograficzne są tutaj istotną częścią, nadającą bieg narracji i przyczynkiem do kolejnych wybiegów w świat żeń-szenia i są przy tym…

Zupełnie niewiarygodne. Autor dzieli się z nami swoim życiem już od przełomowego Blankets, ale treść Żeń-szenia sprawia, iż czytelnik może poczuć się po prostu oszukany. Sam wątek pracy na roli w Blankets, albo się nie pojawił w ogóle, albo pojawił się jako niewielki, nieznaczący epizod. Natomiast w nowej publikacji całe dzieciństwo i nastoletniość, a także życie całej rodziny i miasta zdaje się kręcić zgodnie z rolniczym kalendarzem. W którym komiksie Thomspon bardziej przekręca rzeczywistość? I jeżeli już wiemy, iż to robi, to dlaczego mamy wierzyć w ogół tego, co opisuje? W jakim stopniu można zaufać gościowi, który ze swojego autobiograficznego komiksu o dzieciństwie zupełnie wyciął istnienie swojej siostry? Nie, nie dużo starszej lub dużo młodszej. Siostry, która była środkowym dzieckiem, między Craigiem i jego bratem Philem? Autor tłumaczy tę sprawę, wsadzając część tego wyjaśnienia w usta siostry, ale co z tego skoro zaufanie zostało zaprzepaszczone?

Oprócz białego i czarnego w komiksie znajdziecie również trzeci kolor / fot. materiały prasowe

Nie zrozumcie mnie źle. Nie startuję z pozycji bycia święcie przekonanym o prawdziwości tego, co widzimy w autobiografiach. Wiem, iż mnóstwo jest w nich przeinaczeń, pominięć, zmian kolejności, czy po prostu układania wybojów życia w gładką linię narracyjną. Zakładam jednak albo, iż prawdziwe są przynajmniej pewne ramy, lub umawiam się z autorem na zawieszenie niewiary. Ja nie będę dociekał, a on nie będzie robił ze mnie głupka. Thomspon to zrobił i nie chcę mu na to drugi raz pozwolić, dlatego niespecjalnie rozckliwiałem się nad jego losami. Przez to, gdyby nie było tu nic więcej oprócz autora, to nie byłbym specjalnie zadowolony, ale na szczęście jest żeń-szeń.

Ale chwila. Thompson jest Amerykaninem, a żeń-szeń kojarzy się raczej z Chinami. I to skojarzenie jest o tyle dobre, iż rzeczywiście ludzie z tamtych rejonów świata najchętniej tę roślinę wykorzystują, ale trochę inaczej jest z uprawą. Craig jest z Wisconsin, a tam już od dekad takie uprawy się znajdują. Skąd się tam wzięły to oczywiście jedna z niezliczonych informacji, które poznamy za sprawę opasłego tomiszcza. Po lekturze możecie stać się prawdopodobnie najlepiej wykształconą na temat żeń-szenia osobą wśród waszych znajomych. Dowiecie się między innymi jak go uprawiać, czym różni się taki uprawiany na polu, od takiego zebranego z naturalnego środowiska, kto go spożywa i po co, a także kto na nim zarabia. Lekkość, z jaką Thomspon od jakiejś ciekawostki wychodzi do trzydziestostronicowego bryka na jakiś temat, jest onieśmielająca. Wiele razy jest tak, iż to, co wydawało się jakimś niewielkim wtrąceniem, rozwijane jest do pełnego rozdziału. I na początku robi to wrażenie, by pod koniec zastanowić się – dlaczego? Trudno mi było jednoznacznie ocenić, czy dany fragment był jakoś specjalnie wnoszący. Autor znacznie ciekawiej opowiada o ludziach związanych z żeń-szeniem, niż o nim samym, a to właśnie tego zdaje się być więcej. O ile podstawowe informacje o tym, jak rozwija się korzeń, co robi się z owocami i tak dalej, są ciekawe, to np. nowinki techniczne dotyczące zasiewu, to chyba jedynie pretekst, by pokazać, jak dobrze autor opowiada komiksem, o tych nietypowych rzeczach. Co za dużo to niezdrowo?

Żeń-szeń w pełnej okazałości / fot. materiały prasowe

Raczej tak, ale na szczęście to wszystko podane jest w arcymistrzowski sposób. To, ile tutaj jest pomysłów na każdą planszę, ramkę czy rysunek sprawia, iż jestem w stanie przymknąć oko na wiele problemów, o których pisałem wcześniej. Żeń-szeń to piękny popis tego, co można w komiksie pokazać, odchodząc od klasycznych 6-9 kadrów na stronę, nie wędrując jednocześnie w rejony zupełnej ekstrawagancji. Biorąc pod uwagę ile wiedzy Thomspon starał się tutaj upchnąć, pewne zaangażowanie w sposób jej przedstawienia jest oczywiście wskazane. Wszak nie chcemy zostawić czytelnika z ilustrowaną książką. Zamiast tego mamy w Żeń-szeniu wijące się jak korzenie fonty, mapki, cartoonowe wtręty, rzuty z najbardziej nieoczywistych perspektyw i wiele więcej. Nie pamiętam kiedy czułem taką ekscytację po przewróceniu strony tylko przez to, iż byłem ciekawy, jak zostanie ona przedstawiona. I co najlepsze, zwykle ekscytacja zostawała zaspokojona.

Żeń-szeń. Zgniłe korzenie to trudny w ocenie komiks. Mało tego, to świetna pułapka na recenzentów. Nie da się nie zachwycić łatwością, z jaką Thompson opowiada i jakie komiksowe Bizancjum pokazuje, ale coś tutaj mimo wszystko nie gra. Może to tytułowa zgnilizna? Zgnilizna braku zaufania, nieszczerości autora? Podejrzany zapach kolejnych nieścisłości, które mają wzbudzić w nas współczucie? Czy może to po prostu aromat przesady i braku redaktorskiej ręki w wyborze tematów? Biorę pod uwagę, iż oryginalnie Żeń-szeń ukazywał się w częściach na przestrzeni 5 lat, więc jego odbiór mógł się przez to różnić. Niestety, to, co ostatecznie dostaliśmy, to komiks przeładowany. Potrafiący zgubić gdzieś naszą uwagę i zaangażowanie. Dodatkowo samo ułożenie tematów w ramach tej historii też jest konfundujące i czasami czujemy, iż stoimy w miejscu, a choćby się cofamy. Jednocześnie szkoda nie zobaczyć szaleństw, jakie Thompson tu wyprawia. Zwłaszcza iż pamiętając o zupełnym złamaniu „autobiograficznego kontaktu”, mimo wszystko dużo jest tutaj ciekawych treści i przemyśleń, zarówno o żeń-szeniu, autorze jak i o jego otoczeniu. Świetnie wychodzą też zdarzające się tu i tam gagi, a świat uprawy korzenia jest naprawdę fascynujący – choćby jeżeli łatwo się nim przejeść. Jak jest więc na to rada? Dawkować po kawałku.

Korekta: Krzysztof Kurdziej

Idź do oryginalnego materiału