Zemsta jest zabawą dla głupców

filmweb.pl 3 miesięcy temu
W popkulturowej czasoprzestrzeni istnieje takie kultowe już dzieło, które zwie się "Red Dead Redemption 2". Choć to stworzona przez popularne studio Rockstar Games gra – a nie film – jest w niej jakiś literacki pierwiastek. Weźmy dla przykładu sam prolog, w którym gang Van der Linde ucieka przed Pinkertonami (agentami firmy zajmującej się ochroną mienia i osób) po niezbyt udanym rabunku. Morale podupadają, członkowie gangu nie wierzą w powodzenie ich misji, ale lider, ambiwalentny i charyzmatyczny Dutch, potrafi podtrzymywać wiarę swojej zgrai. Treść wywodu i sposób, w jaki grający Dutcha aktor intonuje swoje kwestie, przyprawiają o gęsią skórkę. Mięsiste dialogi, charakterni przestępcy, ponura i zarazem egzaltowana narracja – od początku w pełni czujemy ten niezastąpiony nastrój. Tego typu scenę mógłby nakreślić Chandler, gdyby pisał o Dzikim Zachodzie.

A teraz posłużmy się kartą Uno reverse i wyobraźmy sobie podobny fundament sceny w najnowszym filmie Kevina Costnera. "Horyzont: Rozdział 1" miał swoją premierę na tegorocznym festiwalu w Cannes i jest monumentalnym, trzygodzinnym wstępem do przepastnej historii à la "Grona gniewu" Johna Steinbecka. Tylko iż w tym wypadku amerykański noblista spotyka jeszcze homeryckie klimaty rodem z Johna Forda, czy też surowy, może i naturalistyczny sznyt Clinta Eastwooda (reżysera, nie aktora). Costner czerpie od swoich mistrzów, choć nie boi się przy tym dosypać szczyptę hollywoodzkiej nostalgii. Tak się złożyło, iż ckliwy melodramat z "Tańczącego z wilkami" odnalazł swoje nowe filmowe wcielenie.

Wróćmy zatem do filmowego westernowego "mięcha", które stylistycznie tak bardzo kojarzy się z "Read Dead Redemption 2". Jedna z początkowych scen "Horyzontu" przypomina przytaczany wstęp: znajdziemy tu wszelkie elementy zapraszające nas do tego kowbojskiego piekiełka. Ekspozycja – od śniegu po gęsty klimat i pełne życia postacie – pozostaje dokładnie ta sama. Ale tym razem zebrany kolektyw – rodzina Sykes – nie ma na celu uciekać przed nadciągającym niebezpieczeństwem. Wręcz przeciwnie, to oni stanowią śmiertelne zagrożenie.

Każdy z członków tej udanej rodzinki rozmawia w ten sam dramaturgiczny sposób, rodem z teatru lub sztuki Tennesseego Williamsa. Błędy gramatyczne, tubalne głosy, każda kwestia godna zapamiętania – Costner, niczym pracownicy Rockstar Games, prezentuje nam epokę, która już dawno minęła i może powrócić co najwyżej w kinie, gamingu lub literaturze. Z minuty na minutę zatapiamy się w tym obskurnym i odpychającym świecie przedstawionym, niezbyt atrakcyjnym wizualnie (możemy sobie jedynie wyobrazić, jakie dokładnie zapachy panowały w domostwie Sykesów).

Tak mniej więcej zaczyna się jeden z kilku wątków epopei Kevina Costnera, dla której aktor postanowił wyłożyć 38 milionów dolarów z własnej kieszeni oraz porzucić plan popularnego serialu "Yellowstone". Reżyser-aktor-wizjoner w pełni uwierzył w swój rozległy projekt (aktualnie planuje trzy, a może i choćby cztery epizody), mający być spełnieniem jego marzeń o ekranizacji epickiego poematu o lojalności, utraconych ideałach, przetrwaniu na dzikiej prerii i kruchości życia, która – niczym we wspomnianej grze Rockstar Games – jawi się jako emblemat tamtych czasów. W "Horyzoncie" obserwujemy, iż w XIX wieku człowiek i jego witalność nie miały kompletnie żadnego znaczenia.

Jednym z głównych toposów w "Horyzoncie" pozostaje zemsta, a raczej jej różne rodzaje, i powracające pytanie, do czego może ona prowadzić w poszczególnych sytuacjach. Ameryka Costnera pełna jest animozji i niedokończonych spraw, co nie pomaga naszym (anty)bohaterom w walce o przetrwanie. Kiedy Sykesowie ścigają Ellen (Jena Malone), kobietę z nowo narodzonym dzieckiem ich ojca, na ich szlaku pojawia się tajemniczy i honorowy Hayes Elison (Costner). W tym samym czasie plemię Apaczów najeżdża bogu ducha winną wioskę, a jedna z rodzin walczy o przetrwanie w trakcie tragicznej nocy, która nie ma zamiaru tak gwałtownie się skończyć. W tle śledzimy zaś prowadzonego przez pioniera Matthew Van Weydena (Luke Wilson) konwoju, pełnego prostych ludzi marzących o lepszym świecie i życiu. Warto podkreślić, iż ścieżki postaci z każdego wątku prowadzą do tytułowego miasta Horizon, które ujrzymy dopiero w nadchodzących częściach (choć nie wszyscy jeszcze zdają sobie z tego sprawę).

Większość krytyków Costnerowskiego "dzieła życia" zarzuca mu niespójność reżyserskiej wizji. Trudno nie zgodzić się z zarzutem, iż film przypomina pilotażowy odcinek serialu HBO. Przy okazji canneńscy widzowie narzekali na brak wartkiej akcji. I faktycznie, na dwie totalnie intensywne sceny akcji, pełne hollywoodzkiego rozmachu i wręcz odczuwalnych wystrzałów z broni palnej, przypada jakieś sześć sekwencji dialogowych. A do tych musimy się przyzwyczaić, bo (stety albo nie) przypominają one linijki wyjęte żywcem z niegdyś zapomnianej noweli.

Twórcy "Horyzontu" (nie tylko sam Costner) postawili sobie cel: zrobić wszystko, aby odrzucić widzów nielubujących się w tym gatunku. Już samo Cannes udowodniło, iż "trzygodzinny western" nie brzmi zachęcająco choćby dla kinofilów. Natomiast dla całej reszty spektakl Costnera będzie bliższy do spełnienia jakiejś filmowej fantazji; jakkolwiek by patrzeć, to prawdopodobnie jedna z ostatnich superprodukcji wywodzących się ze starej szkoły kręcenia antywesternów.

"Bądź lojalny wobec tego, co tak naprawdę ważne", mówi protagonista, Arthur Morgan, pod koniec "Red Dead Redemption 2" i w pewien nieświadomy (aczkolwiek adekwatny) sposób Costner obrał ten cytat jako motto swojego najnowszego westernu. Zdobywca dwóch Oscarów w "Horyzoncie" przygląda się najważniejszym westernowym wartościom (zaufaniu, miłości, zdradzie, zemście) i wygląda na to, iż dopiero się rozkręca. Widać przy tym, iż facet ma na swoją sagę sposób, choćby jeżeli zbytnio zaufał intuicji i postawił wszystkie karty na wielowątkowe i leniwe wprowadzenie. Cóż, czekamy na drugą część tego poematu.
Idź do oryginalnego materiału