Teraz mam 54 lata. I nie zostało mi nic.
Nazywam się Wojciech Kowalski. Z moją żoną Bożeną żyliśmy razem trzydzieści lat. Przez całe wspólne życie uważałem, iż spełniam swój obowiązek: pracowałem, zarabiałem, a Bożena zajmowała się domem i dziećmi. choćby słyszeć nie chciałem, żeby szła do pracy — lepiej niech pilnuje rodzinnego ogniska, prawda?
Wydawało mi się, iż żyliśmy całkiem nieźle: bez wielkich namiętności, ale z szacunkiem. Z czasem jednak zacząłem czuć zmęczenie. Wszystko stało się szare, nudne. Miłość wyparowała, została tylko rutyna. Uznałem to za normę — aż pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Wieczorem wpadłem do baru na piwo i tam spotkałem Klaudię. Była młodsza ode mnie o dwadzieścia lat — piękna, pełna energii, iskrząca jak szampan. Prawdziwa burza emocji. Rozgadaliśmy się, a ja, jak nastolatek, wpadłem jak śliwka w kompot. Zaczęły się tajne spotkania, potem romans.
Po kilku miesiącach pomyślałem: dość tej podwójnej gry. Klaudia wydawała mi się wybawieniem, drugą szansą. Zebrałem się w sobie i wyznałem Bożenie prawdę.
Wysłuchała mnie w ciszy. Żadnych łez, awantur. Tylko ciche „rozumiem”. Pomyślałem wtedy: pewnie też już mnie nie kocha, skoro tak łatwo puściła. Dopiero teraz widzę, jak bardzo ją zraniłem.
Rozwód był szybki. Mieszkanie sprzedaliśmy. Klaudia naciskała, żeby Bożenie nie zostawiać ani grosza — „zaczniemy od zera”. Moja była ledwo ułatwiła sobie kawalerkę. Ja dokładając oszczędności, kupiłem z Klaudią dwupokojowe.
O tym, jak Bożena sobie poradzi bez zawodu, choćby nie pomyślałem. Wydawało mi się, iż rozpoczynam nowy, wspaniały rozdział.
Nasi dorośli synowie odwrócili się ode mnie. Uznali, iż zdradziłem ich matkę — trudno im się dziwić. Ale wtedy mnie to nie obchodziło, byłem szczęśliwy. Klaudia spodziewała się dziecka, czekałem na nie z niecierkością.
Gdy urodził się syn, był ślicznym chłopcem… tylko jakoś ani do mnie, ani do Klaudii niepodobny. Znajomi szeptali podejrzliwie, ale ja machałem ręką — czy w nowym życiu mogło być coś złego?
Tymczasem codzienność stawała się koszmarem. Pracowałem ja, sprzątałem ja, gotowałem ja. Klaudia żyła, jak chciała: znikała na noce, wracała pod wpływem, urządzała sceny.
Przez niewyspanie i stres zacząłem zawalać projekty, aż w końcu wylądowałem na bruku. Brak pieniędzy, rosnące długi. Życie zamieniło się w piekło.
Trwało to trzy lata.
Aż pewnego dnia mój brat, który nigdy nie ufał Klaudii, wymusił test DNA. Wynik był bezlitosny: nie byłem ojcem chłopca.
Rozwiedliśmy się natychmiast. Bez dyskusji.
Zostałem z niczym: bez rodziny, bez domu, bez szacunku dzieci. Tylko z wstydem i samotnością.
Po czasie postanowiłem to naprawić. Kupiłem kwiaty, tort, wino i pojechałem prosić Bożenę o przebaczenie. Marzyłem, by zacząć od nowa.
Lecz gdy dotarłem pod jej stary adres, drzwi otworzyła obca kobieta. Okazało się, iż Bożena dawno się wyprowadziła.
Znalazłem nowy adres. Zapukałem. Otworzył mężczyzna. Nowy rozdział w jej życiu.
Po rozwodzie znalazła dobrą pracę, poznała porządnego człowieka i zbudowała nowe życie. Bez mnie.
Spotkaliśmy się przypadkiem w kawiarni. Podszedłem, próbowałem rozmawiać, wspominać, błagać o powrót.
Spojrzała na mnie jak na obcego. Nic nie powiedziała. Wstała i wyszła.
Wtedy zrozumiałem wagę swoich błędów.
Dzisiaj mam 54 lata. Nie mam nic: ani żony, ani pracy, ani synów u boku.
Straciłem wszystko, co ważne. I tylko ja jestem temu winny.
Czasami życie nie daje drugiej szansy. A ból po zdradzie własnych zasad — to najgorszy z możliwych.